Wyprawa dookoła Sahary. Część I - Przejazd przez Europę i Maroko
artykuł czytany
4710
razy
Robi się późno, Gosia wraca do hotelu a my ruszamy na romantyczny spacer. Niestety - silny wiatr niosący tumany piachu rozwiał romantyzm, więc po krótkim namyśle również wróciliśmy do hotelu.
Dzień dziewiąty - Poniedziałek - 12.02.2007 r.
Pobudka. Dalej nie wiemy jak mamy przekroczyć granicę. A moja dolegliwość wymusza lekturę w dość specyficznym miejscu. Więc spokojnie sobie dogorywam w toalecie wertując kolejny raz przewodnik po Afryce i nagle - znajduję informację, że kontrola graniczna nie znajduje się w Dakhla tylko w Guerguarat - prawie przy granicy z Mauretanią. Trochę uspokojeni decydujemy się na jazdę w tamtym kierunku. Gosia jeszcze wpada na pomysł uzupełnienia zapasów wody - idzie do samochodu po puste butelki po wodzie mineralnej i zamierza przy ich użyciu napełnić nasze 2 20 dm3 kanistry. Po 9 dm3 chyba dała sobie spokój. A ja poszedłem zobaczyć efekty pracy naszego arabskiego mechanika. Niestety - olej cały czas wycieka. Czyli dalej mamy problem. Niech no ja dorwę tego naszego mechanika.
Pakujemy samochód i jedziemy do najbliższej stacji benzynowej. Tutaj - o dziwo jest woda - napełniamy drugi kanister oraz puste butelki. Biedna Gosia się tyle namęczyła. Poza tym - uzupełniamy zapasy paliwa, teraz poza tym co w baku mamy jeszcze 100 dm3 na dachu. Tak na wszelki wypadek. To prawie dwukrotnie zwiększa nam zasięg przejazdu, chociaż z drugiej strony - tak wysoko obciążony samochód zaczyna źle się prowadzić - buja nim na boki i czuć powiększony ciężar. Musimy bardziej uważać. Ruszamy znowu na pustynię.
Czeka nas ostatni odcinek po marokańskiej stronie. Dzisiaj zamierzamy w końcu dotrzeć do Mauretanii i zacząć prawdziwe zwiedzanie. Bo do teraz jedziemy przecież tranzytem. Jedziemy cały czas pustynią. Na dworze temperatura sięga już 50 0C, a w kabinie - mimo że klimatyzacja chodzi cały czas (na szczęście działa) - temperatura przekracza 36 0C. Pomimo upałów brniemy dalej. Samochód ledwo jedzie. I jemu temperatura daje się mocno we znaki. Co jakiś czas robimy sobie przerwy, by obserwować to, co się dzieje na pustyni. Dzisiaj droga wiedzie nieco dalej od atlantyckiego wybrzeża. Chociaż od czasu do czasu fragment oceanu miga nam przed oczyma. Asia uparła się na fotograficzne udokumentowanie każdego gatunku roślinek. I dobrze - w Polsce takich nie znajdziemy. Podczas obserwacji pierwszej całkowicie piaszczystej wydmy (bo wjechaliśmy w tereny bardziej zbliżone do naszego wyobrażenia pustyni) poznajemy jednego z mieszkańców tych niegościnnych terenów. Między nogami smyknęła nam jaszczurka. Kolorystycznie - była bardzo zbliżona do otoczenia.
W końcu, po kilkugodzinnej jeździe w pełnym słońcu docieramy do granicy. Punkt marokański wygląda jeszcze w miarę cywilizowanie. Tyle, że wszędzie jest wszechobecna biurokracja. Przejście graniczne od tej strony bazuje jeszcze wyłącznie na księgach. Jest kilka punktów, w których skrupulatnie odnotowywane są informacje. Na przejściu z Ceutą były przynajmniej komputery. A tutaj jeszcze chyba taka technika nie dotarła. Po zaliczeniu ostatniego punktu kontrolnego przejeżdżamy koło szlabanu i koniec. Skończyła się droga a zaczęło pole minowe. Podobno cała marokańsko - mauretańska granica jest zaminowana. Nie ma to jak bratnie narody. Na szczęście między punktami granicznymi biegnie gruntowo - betonowy odcinek drogi, do przebycia właściwie jedynie przez samochody terenowe. Ale i osobówki próbują. Odcinek ten ciągnie się przez ok. 4 km. Potem dojeżdżamy do pierwszej budki po stronie mauretańskiej. Jeśli Maroko nie było bogatym krajem, to tutaj widać już okropną biedę. Pogranicznicy mają zielone mundury, ale butów już nie. A ich budki zbudowane są z dykty i kartonów, a uszczelniane szarym papierem i gazetami. Wyposażenie tych budek to stolik, dwa krzesła, łóżko polowe i ? wszechobecne księgi. I ponownie jak na granicy marokańskiej przechodzimy od budki do budki. Najpierw żandarmeria, potem policja, następnie cło, jeszcze ubezpieczenie samochodu i wymiana waluty i po ponad godzinie (straconej) możemy ruszać dalej.
Swoją pomoc zaoferował nam ubezpieczyciel. Chciał nam pokazać swoje biuro w mieście. A przy okazji poprowadził nas do samego Nouadhibou, a nawet na kemping. Jest to pierwsza większa miejscowość w Mauretanii. Jest to miasto zupełnie niepodobne do tych, które widzieliśmy w Maroku. Domy są strasznie szare, brudne, a wszystko wygląda jakby było niewykończone. Maroko wydaje się znacznie bardziej żywe. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Zobaczymy jak będzie dalej. Nocleg na kempingu. Wprawdzie mamy pokoik z łazienką (!) ale o ciepłej wodzie można tylko poważyć. Ale w tej klasie cenowej to i tak nieźle.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż