Wyprawa dookoła Sahary. Część II - Mauretania
artykuł czytany
2719
razy
Mimo, że pora nie jest jeszcze specjalnie późna, jesteśmy tak zmęczeni walką z pustynią, że w pewnym momencie mówimy dość, zatrzymujemy samochód i układamy się w nim do snu. Jeszcze tylko spojrzenie w gwiazdy - przepiękne, bezchmurne niebo jest upstrzone milionami gwiazd i wygląda nieco inaczej niż w Polsce. A że jesteśmy daleko od miast, widać właściwie tylko gwiazdy. Fantastyczne uczucie.
Dzień piętnasty - Niedziela - 18.02.2007 r.
Zaczyna się kolejna niedziela, a kończy się już drugi tydzień podróży. Nie mogłem sobie tego wyobrazić, że będę kiedykolwiek spał na pustyni. Pomimo problemów jakie nam sprawia, jest przepiękna, bardzo różnorodna i wcale nie monotonna. Budzę dziewczyny i ruszamy dalej. Dopiero świta. Ale ruszamy wcześnie, bo po wczorajszych doświadczeniach spodziewamy się problemów. A swoją drogą - nikt z nas wcześniej nie widział jeszcze polnej drogi mającej status międzynarodowej. No cóż - świat pewnie nas jeszcze nie raz zadziwi. Początkowo droga jest dość szeroka i wyraźnie odcina się od reszty otoczenia. Jadąc po pustyni cały czas staramy się pogodzić dwie rzeczy - zastaną drogę z prezentowanym jej na GPS'sie śladzie. Jest to praktycznie niewykonalne. Ten błąd popełniliśmy już dwukrotnie - tym razem zmieniamy taktykę. Decydujemy się jechać cały czas najszerszą ścieżką i zobaczyć gdzie dojedziemy. A jak zbliżymy się na stosunkowo niewielką odległość do wybranego punktu (tu przejścia granicznego, którego nawet nie ma na mapie) to zaczniemy się kierować na niego nawet bezpośrednio - z pominięciem dróg. Plan dobry, ale czy się sprawdzi - zobaczymy. Nie mniej - kilka razy się gubimy i pytamy napotkane osoby o drogę. Czasem wskazania kolejnych osób są bardzo rozbieżne. No cóż - ale każdy stara się nam pomagać, jak tylko potrafi.
Przejeżdżamy kilkanaście km i docieramy do wymarłego miasteczka. Grupa opustoszałych murowanych domków. Zatrzymujemy się na odpoczynek. Dziewczyny robią śniadanie a ja przepakowuję górne skrzynie. W rejonie miasteczka natrafiamy na prawdziwy betonowy (na polnej drodze) most nad wyimaginowaną rzeką. No - niech będzie - nad okresową. Ale koryto wyschniętej rzeki jest imponujące. Jedziemy dalej polną drogą, obserwując miejscami ni to asfalt ni to beton wyzierający spod piasku. Zdajemy sobie sprawę, że kiedyś biegła tu dużo lepsza, utwardzona droga, którą jednak zabrała pustynia oraz gwałtowne opady. Ślady wody na drodze można obserwować nader często - wielokrotnie musimy głębokie rozpadliny objeżdżać. Po kilku godzinach dojechaliśmy do maleńkiej pustynnej osady - Amourj.
Tutaj postanawiamy rozprostować kości i przyjrzeć się lokalnej społeczności. Doskonały pomysł, zwłaszcza, że na dzisiejszy targ zjechało się mnóstwo ludzi z okolic. Włóczymy się więc po targu będąc nie lada sensacją. Napotkany starzec, szczycący się znajomością angielskiego oprowadza nas po targu i pomaga w targach. Dziewczyny kupują chusty (na ich wymarzone melafy), a ja - typowe lokalne, niebieskie wdzianko (niestety - nie dopytałem się o jego nazwę). Podczas zakupów zostaliśmy otoczeni przez gromadę wesołych dzieciaków, które o niczym innym nie marzyły, jak tylko o tym, by zrobić im zdjęcie. A mi w to graj - w końcu będę miał kilka fotek. Niestety - natarczywość dzieciaków zmusiła nas do odwrotu. Wsiedliśmy więc w ich asyście do samochodu. Asia chciała się z nimi podzielić cukierkami - i to był wielki błąd. Jak daliśmy im słodycze to wybuchła bijatyka.
Odjechaliśmy jak nie pyszni - na przyszłość będziemy wiedzieć, żeby słodycze rozdawać pojedynczym dzieciom a nie wielkim grupom. To jest zbyt niebezpieczne. Jedziemy dalej. Nasz elektroniczny nawigator, pokazuje nam w pobliżu kolejną miejscowość - Chaber. Zbliżamy się do niej na 2 km i postanawiamy zjechać z ścieżki i pojechać na "strzał". Niestety - strzał był chybiony, nie udało się nam mierzyć tej wioski. Ale za to po kolejnych kilku godzinach zaczyna się zagęszczać ilość mijanych wiosek, a napotkani mieszkańcy informują nas, że jesteśmy na dobrej drodze do Mali. W końcu - po wielu trudach docieramy do Adel Bagrou - ostatniej miejscowości mauretańskiej na naszym szlaku. Wcale nie mała wioska, ale całkiem przez świat zapomniana - mimo posterunku granicznego samochód jest tu wielką atrakcją, tak więc nasz przejazd zrobił na mieszkańcach niemałe wrażenie, a nas - jak zwykle - dopadła gromadka dzieci. Kilka dziewczynek wspięło się na zderzak i drabinkę i jechało z nami. A zapytany o drogę bosonogi chłopiec zaoferował się nam pomóc - zaczął biec przed samochodem wskazując nam drogę do posterunku. Dopełniamy stosownych formalności, rozdzielamy słodycze i podarunki dzieciakom, płacimy wymuszoną przez policjanta łapówkę i ruszamy do Mali.
Przekraczamy granicę, ale do pierwszej miejscowości zostaje jeszcze ponad 50 km. I dalej jest to pustynia. Włóczymy się samochodem, mając już serdecznie dość. Mijamy kilka malijskich wiosek (zupełnie innych od tych mijanych do tej pory) i po kolejnych dwóch godzinach docieramy do Nara. Wygraliśmy z Saharą - po raz pierwszy.
W Nara poznajemy rozleniwionych policjantów, którzy formalności załatwiają leżąc pod drzewem a także celników. Krótka rozmowa, wypisanie wielu druczków i możemy wracać do policjantów po paszporty. Na posterunku celnym poznajemy młodego bambaryjczyka, który na każde pytanie o pomoc sięga po telefon i załatwia sprawę - w ten sposób wymieniliśmy euro i załatwiliśmy ubezpieczenie samochodu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż