Wyprawa dookoła Sahary. Część III - Mali
artykuł czytany
2592
razy
Jemy śniadanie, na które składa się po kawałku bagietki, masełka, dżemu oraz filiżanka kawy i herbaty. To nie dla nas - my potrzebujemy czegoś więcej. Marzymy o omletach albo jajecznicy na bekonie. Po śniadaniu fundujemy sobie spacer po miasteczku. Co ciekawe - nasz przewodnik chyba zrozumiał, że nie jest mile widziany i gdzieś się zapodział. To nic - na jego miejsce zaraz pojawiła się grupka innych. Jeden z zaczepiających nas zaoferował nam zwiedzenie meczetu wewnątrz. Jest to nie lada gratka, zwłaszcza, że meczety w tej części Afryki nie są udostępniane do zwiedzania. Przewodnik przyprowadza nawet "lewego" Imama (opiekuna meczetu), który oznajmia nam, że zwiedzenie jest możliwe po 10.000 CFA od łebka. Informujemy przewodnika bardzo grzecznie, że jest to za dużo i nie stać nas na taką kwotę - przez co kwota spada natychmiast do poziomu 5.000 CFA od łebka. Nadal jest to bardzo dużo, ale jest to akceptowalne, zwłaszcza, że perspektywa zobaczenia tej słynnej budowli od wewnątrz jest niezwykle kusząca. Zgadzamy się i umawiamy się na spotkanie za kilkanaście minut (nie mamy pieniędzy, które najpierw musimy zorganizować). Wracamy do hotelu, pakujemy się i uzbrojeni w aparaty oraz pieniądze wracamy do meczetu. Zwiedzanie świątyni jest dość specyficzne - przewodnik wprowadza nas chyłkiem tylnymi drzwiami i zaraz w wejściu żąda pieniędzy. Czujemy co się święci (jak weźmie pieniądze to zaraz zniknie, a my możemy mieć poważne problemy), więc nie dajemy mu pieniędzy informując go, że otrzyma je po wyjściu. Niechętnie się zgadza i zaczyna się. Meczet wewnątrz jest niezwykle surowy. Sklepienie podparte jest na potężnych kolumnach. Całość sprawia wrażenie raczej tuneli wydrążonych w glinie (błocie) niż budowli wspartej na kolumnadzie. Budowla jest niezwykle prosta. Całość to tylko wygładzone ręcznie ściany pokryte błotem (do budowy i rekonstrukcji użyto wyłącznie naturalnych materiałów - tj. błota, gliny, kamieni i drewna). Jedyne zdobienia to kolorowe maty leżące na podłodze. Zwiedzając meczet czujemy się bardzo dziwnie - z jednej strony jest to fajna przygoda, z drugiej - nie możemy pozbyć się odczucia, że jest to jednak forma świętokradztwa. Ale tak to już jest. Po nerwowym, kilkunastominutowym zwiedzaniu wychodzimy na zewnątrz, gdzie widzimy na twarzy przewodnika wyraźny obraz ulgi, regulujemy należność i ruszamy w dalszą podróż.
Przy samochodzie pewien (chyba) Francuz wdaje się z nami w pyskówkę, nie mając chyba zbytniej świadomości, że w ogóle go nie rozumiemy. W końcu docieramy do przystani promowej, gdzie po kilkunastu minutach wjeżdżamy na prom, gdzie znowu jesteśmy oblegani przez ulicznych handlarzy. Zjeżdżając z promu ponownie mijamy żółtego, słoweńskiego Land Rovera.
Dojeżdżamy do Mopti. To duże, malijskie miasto. Wjeżdżamy przez miejską bramę zlokalizowaną przy wieży ciśnień i niemalże od razu wjeżdżamy na wielkie targowisko. Całe miasto to jeden wielki bazar. Przejeżdżamy je całe wzdłuż myląc kilka razy kierunki, po czym wracamy w rejon portu miejskiego, gdzie na jednej z bocznych uliczek udaje się nam zostawić samochód. Jak tylko wysiadamy - doczepia się do nas lokalny przewodnik. Początkowo ignorujemy go dość poważnie, kierując się do portu rzecznego, gdzie są zlokalizowane bary i restauracje. Odwiedzamy jedną z nich i zamawiamy obiad. Naszemu towarzyszowi w ogóle to nie przeszkadza - siada przy sąsiednim stoliku i czeka. Wiemy, że już się go nie pozbędziemy. Spożywamy więc nie śpiesznie obiad, reagując wyłącznie na kota, który dopomina się również o swoją porcję (zresztą wyjątkowo brzydkiego kota).
Po obiedzie nasz przewodnik oznajmia nam, że jest właścicielem jednej z łodzi, którą możemy popłynąć aż do Timbuktu. Bardzo byśmy chcieli, ale czas nam na to nie pozwala. W związku z powyższym chłopak deklaruje się oprowadzić nas po mieście - pomału zaczynamy się do niego przyzwyczajać, zwłaszcza, że jego angielski jest bardzo dobry i sporo wie o lokalnych zwyczajach i kulturze. Przede wszystkim pyta nas, czy jedziemy do krainy Dogonów, bo jeśli tak, to koniecznie musimy zaopatrzyć się w orzeszki koli. Prowadzi nas na targ, gdzie po wielkich targach kupujemy 2 kg orzechów. Próbujemy je przy okazji - w smaku są paskudne. Ale ze zwyczajami się nie dyskutuje. Zwiedzamy jeszcze bazary, w tym jeden z pamiątkami (wszystkie ciekawostki są tu bardzo drogie), po czym udajemy się spacerkiem do meczetu. Po drodze - jak przewodnik dowiaduje się, że jesteśmy Polakami - informuje nas, że ma w Polsce koleżankę Agnieszkę. Miło, że dla kolejnej osoby nasz kraj nie jest całkiem obcy. Wracamy do samochodu i ruszamy na podbój krainy Dogonów. W drodze do Bandiagary mijamy bardzo ciekawe formacje skalne. Zatrzymujemy się na krótką sesję zdjęciową. I nawet tu, wydawałoby się na całkowitym odludziu wypatrzył nas jakiś żebrak z dzieckiem. Pod tym względem oni są niesamowici. Zastanawiamy się tylko, skąd u nich przekonanie, że każdy biały ma im coś podarować. A dla nas jest to męczące. Bo dzieci można zrozumieć, ale dobrze ubranego właściciela lokalu już nie ...
Docieramy do Bandiagary - do przedsionka mitycznej krainy. Zatrzymujemy się tutaj w poszukiwaniu noclegu i niemalże natychmiast jesteśmy otoczeni. Dziewczyny szukają noclegu a ja znajduję warsztat spawalniczo - kowalski, w którym kupuję 20 cm pręta fi 10 oraz 50 cm rurki ?" za jedyne 2.000 CFA. Nie ma co liczyć na murzyńską pomoc.
Przy warsztacie pojawia się chłopak, mówiący nienaganną angielszczyzną. Przedstawia się - rzecz jasna - jako licencjonowany przewodnik i oferuje swoje usługi. Ale jak rzuca cenę, 200 Euro, za niecałe dwa dni pracy to nas przygina i to zdrowo. Rzecz jasna rezygnujemy z jego usług, zastanawiając się przy tym, jaka kwota byłaby dla nas akceptowalna. Rzucamy hasło - 100 Euro i to był nasz błąd. Później - Gosia doczytuje się w przewodniku, że można wynająć przewodnika za zdecydowanie mniejszą kwotę, ale nasz - zgadza się na rzeczoną stówę. Przy czym my mu już podziękowaliśmy - było to niezgodne z lokalną etyką. Pojechaliśmy do centrum na zakupy, a nasz kolega na motorku za nami. Perspektywa utraty takiego zarobku spowodowała, że nie opuszczał nas. W końcu udaje się nam - późnym popołudniem - opuścić miasteczko i ruszyć samotnie na podbój krainy. Ściemnia się, gdy docieramy do Djigibombo (świetna nazwa). Tutaj znajdujemy nocleg w zagrodzie. Dostajemy dwa łóżka z materacami na dworze. Dziewczyny rozwieszają moskitiery a ja przygotowuję kuchenkę benzynową i robię posiłek. Gdy już nasz kemping jest gotowy podchodzi do nas jeden z murzynów, potem drugi, i kolejny. Zapraszamy ich do stolika, częstujemy polskimi specjałami i zaczyna się przyjacielskie spotkanie, które trwa do późnej nocy. Jeden z chłopaków komunikował się całkiem przyjemną angielszczyzną, tak więc dowiedzieliśmy się sporo o Dogonach, ich życiu, kulturze. A także o normalnym życiu w Mali. Późnym wieczorem rozstajemy się, ale umawiamy się na rano na wspólne zwiedzanie wiosek. W ten sposób mamy całkiem sympatycznego przewodnika. Kładziemy się spać. Zanim jednak dopadnie nas błogi sen jesteśmy świadkami pewnej zabawnej sceny - otóż pewien baran i pewna owieczka urządzają sobie spektakl godowy. Ich pobekiwania wprawiają nas w doskonały humor. To jest chyba najfajniejszy z dotychczasowych wieczorów.
Dzień dziewiętnasty - Czwartek - 22.02.2007 r.
Zimny poranek i całkiem przyjemny początek dnia. Wstajemy, zwijamy nasze obozowisko i czekamy na przewodnika. Za dnia rozglądamy się po naszym hotelowym obozowisku. Jeden z pokoi ma oryginalnie rzeźbione drzwi, podobne do tych, które bardzo się nam podobały w Mopti. Razem z przewodnikiem docierają do nas okoliczni mieszkańcy (sami mężczyźni), którzy mają coś do zaoferowania do sprzedaży. Po długich i męczących negocjacjach zakupujemy kilka pamiątek. Po interesach robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i już mamy ruszyć na zwiedzanie Djigibombo, gdy jeden z mężczyzn wyraża głębokie zainteresowanie moimi starymi tenisówkami. Trudno go przekonać, że nie są na sprzedaż czy wymianę, że są mi jeszcze bardzo potrzebne.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż