Wyprawa dookoła Sahary. Część III - Mali
artykuł czytany
2596
razy
Ruszamy na spacer po wiosce pełni emocji. Mamy okazję podziwiać resztki zadziwiającej kultury - lud Dogonów zachował bardzo odmienną kulturę właściwie do dnia dzisiejszego. Jednym z przykładów jest sposób pozdrowienia i pozyskiwania przychylności - każdej starszej osobie wręczamy po orzechu koli i zaraz zmienia się ich nastawienie - z dość chłodnego, na bardzo serdeczne. Bardzo chętnie pozują do zdjęć, pokazują nam swoje domostwa, pozwalają podglądać się przy pracy. Jest to dość ciekawe podejście, ponieważ do tej pory raczej spotykamy się ze sporą dozą niechęci w momencie, gdy chcemy poznać życie lokalne od prywatnej strony. Wydaje mi się, że duża w tym również zasługa naszego przewodnika, który pochodzi z tej wioski.
ozglądamy się po wiosce, w towarzystwie gromadki dzieciaków i wielkiej sympatii mieszkańców. Podziwiamy małe okrągłe domki, zbudowane z gliny i słomy. Największą atrakcja wioski jest to, że jest to żywa wioska - wioska, w której wciąż mieszkają ludzie, których życie w sumie niewiele się różni od tego sprzed wieków. W domostwach próżno szukać telewizorów, lodówek, czy nawet elektryczności. Wszędzie za to pełno kóz i owieczek. Poznajemy również miejsca kultu, spotkań, a także izolacji. Mamy również okazję zobaczyć zagrodę wioskowego szamana.
Wczesnym przedpołudniem ruszamy w drogę. Nasz przewodnik prowadzi nas po drodze wijącej się wśród pięknych skał. Co ciekawe - nawierzchnia jest bardzo dobra, betonowa. Natomiast sama droga jest bardzo wąska - dwa auta nie wyminą się na niej. Dojeżdżamy do wioski Tely. Są to ruiny wspaniale położonej, na skalnym klifie, starej wioski Telemów, którzy w przeszłości zostali wyparci przez Dogonów. Po obydwóch plemionach pozostały wspaniałe zabudowania wykonane wysoko, wśród skał, maleńkie domostwa. Zwłaszcza po Telemach, którzy wg naszego przewodnika mieli tylko około metra wzrostu. Wśród skał dzisiaj już nikt nie mieszka. Współczesna wioska położona jest nieopodal, u stóp potężnego klifu. Również tutaj, życie wygląda tak, jakby czas się zatrzymał.
Jedziemy do następnej wioski - Ende - słynnej z rękodzieła. Znajdują się tutaj różne warsztaty rzemieślnicze, jednak sławę tej mieścinie przyniosły tkaniny malowane błotem. Na jednym ze straganów znajdujemy piękne miniaturowe drzwi drewniane, przystępujemy więc do negocjacji, ale po długich targach handlujący starzec się wycofuje. Natomiast nasz przewodnik oferuje, że w sąsiedniej wsi podejdzie do jednego z kolegów i zorganizuje nam takie same w dużo niższej cenie. Przystajemy na jego propozycję i ruszamy na podbój kolejnych straganów. Znajdujemy mały warsztat, gdzie chłopcy mozolnie powlekają tkaniny błotem. Wyglądają ślicznie, ale są też dość drogie. Ja znajduję śliczną bluzę z takiego materiału i nie mogąc się jej oprzeć - po krótkich targach - kupuję ją. Spacerujemy dalej wśród glinianych domków podziwiając różne lokalne arcydzieła.
Po jakimś czasie wracamy do Tely, gdzie przewodnik rusza na zakupy. Po kilkunastu minutach przynosi nam upragnione drewniane drzwiczki. Jedziemy do Kani Kombole - wioski, w której w dniu dzisiejszym odbywa się targ. W oczekiwaniu na rozpoczęcie części handlowej zwiedzamy wioskę, w której znajduje się śliczna miniatura meczetu z Djenne. Meczet powstał w 1988 roku i podobnie jak pierwowzór (a przypuszczalnie także większość podobnych meczetów) co dwa lata poddawany jest gruntownej renowacji. Dowiadujemy się, że targ zacznie się dopiero za około 2 godziny, więc pytamy przewodnika, czy można w tej wsi coś dobrego zjeść. Prowadzi nas do prywatnego domu, gdzie umawiamy się z gospodarzem, że po godzinie dostaniemy pyszny obiad. Oczekiwanie spowodowane jest przybyciem wielu gości - handlarzy. Pojawił się jeszcze jeden malutki problem - w zagrodzie naszego gospodarza nie było już miejsca, ale i ten kłopot został szybko rozwiązany - na dworze, na ziemi rozłożono dla nas maty, gdzie mogliśmy spocząć - było to bardzo wygodne rozwiązanie, a przy tym bardzo interesujące, ponieważ mieliśmy okazję zobaczyć, jak przyrządzane są lokalne specjały. Odpoczywaliśmy więc na świeżym powietrzu, w towarzystwie kóz, baranów i drobiu. Po upływie jakiegoś kawałka czasu (niestety, większego niż jedna - obiecana godzina - ale i do tego zdążyliśmy się już w Afryce przyzwyczaić) dostaliśmy nasze jedzenie. Było fantastyczne - ryż, makaron i kuskus w sosie i z pysznym mięsem. Delicje.
Dosłownie obżarci ruszamy w dalszą drogę - przewodnik pokazuje nam drogę do Burkiny Faso i żegnamy się z nim. Droga do Burkiny Faso jest łatwo czytelna, ale niestety - gruntowa. Na szczęście jej stan w sumie jest niezły, dlatego przemieszczamy się dość szybko. W Kiri załatwiamy formalności wyjazdowe z Mali i kierujemy się do kolejnego kraju na szlaku naszej zmotoryzowanej wędrówki.
Przekraczamy granicę, dojeżdżamy do Thiou i załatwiamy wszelkie formalności. Po raz kolejny okazuje się, że Carnet de Passage jest zbędny. Przekraczamy granicę i w późnych godzinach wieczornych docieramy do Ouahigouya. Tutaj staramy się odnaleźć kemping Dunia, polecony nam przez poznanych w Mauretanii kolegów z Francji. Po długich poszukiwaniach docieramy do kempingu, gdzie ponownie spotykamy się z Francuzami. Dostajemy fajny pokoik i jemy pierwszy od kilku dni ciepły posiłek (pyszny zresztą). Poznajemy również bardzo sympatyczna właścicielkę kempingu, pochodzącą z Francji.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż