Krym - w poszukiwaniu Tatarów
Geozeta nr 9
artykuł czytany
6812
razy
Akurat podczas naszego pobytu na Krymie wypoczywa również Władimir Putin - wszystkie ważniejsze drogi są więc patrolowane przez obstawę prezydenta, czyli znienawidzoną wśród kierowców KOBRĘ. Ci również nie próżnują - biali mundurowi zatrzymują samochody i nie puszczają dalej bez "mandatu" za bzdurne przewinienia.
Cudem kupujemy bilety na autobus do Sewastopola. Radość jest tym większa, że dopiero od dwóch lat jest on otwartym miastem- przecież to miejsce stacjonowania Floty Czarnomorskiej. Po ulicach chodzi mnóstwo marynarzy, a prawie każdy budynek to obiekt wojskowy opatrzony zakazem fotografowania. Nawet wydany niedawno przewodnik Lonely Planet po byłych republikach radzieckich radzi jak ominąć posterunki wojskowe, zawracające turystów nie posiadających specjalnych upoważnień. Wszystkich wpływających do portu wita z daleka rozpoznawalna statua wodza rewolucji. Od 50 lat nic się nie zmieniło w mentalności ludzi. Pytani dlaczego nikt nie burzy socjalistycznych monumentów, oburzają się: " A dlaczego, przecież to piękne, a zresztą, jeśli wróci komunizm, to co? - znowu będziemy budować?" Tę mentalność widać również na cmentarzu w Inkermanie, gdzie na grobach, zamiast krzyży, są tylko czerwone gwiazdy.
Tym razem śpimy w domkach kempingowych. Domki to za dużo powiedziane. Są to dwuosobowe ule, o powierzchni czterech metrów kwadratowych, bez okien, światła i wody, ale przynajmniej zamykane od zewnątrz na kłódkę. Gdy jedna z nich psuje się, pan z obsługi ośrodka wypoczynkowego, jakby nic się nie stało, przychodzi z siekierą i rozbija nam drzwi.
Wszystkie dotychczasowe niewygody wynagradza nam wyjazd do Bakczysaraju. Pałac chanów robi na nas wrażenie - meczet, fontanna łez, pomieszczenia haremu. Jednak to jeszcze nic w porównaniu z miastem skalnym Čufut-Kale, którego nazwa dosłownie oznacza Zamek Żydów. Założone około VI wieku n.e., zamieszkane było przez chrześcijan, następnie przez Tatarów ze Złotej Ordy, potem Rosjan, a do XIX wieku stało się schronieniem dla Karaimów - dysydenckiej sekty żydowskiej, powstałej w 770 r w Bagdadzie. Zachwyceni zwiedzamy domy wykute w wapiennych wzgórzach, opuszczone cerkwie przemianowane na meczety lub synagogi. Domy Greków, Tatarów, Ukraińców, Rosjan, Żydów, Ormian... trudno powiedzieć naprawdę czyją ojczyzną jest Krym. Z ćwierć miliona wysiedlonych przez Stalina Tatarów, co najmniej jedna trzecia zginęła podczas podróży do Uzbekistanu. W latach 50tych zburzono praktycznie meczety, pozostały tylko cztery świątynie m.in. w Eupatorii i Teodozji. Obecnie Tatarzy ciągle wracają, budują nowe wioski, próbują znowu ułożyć sobie życie. Tutaj każdemu jest ciężko, coraz więcej ludzi zaczyna pracować na własny rachunek, czerpiąc zyski głownie z turystyki. Podwiezienie busem kosztuje nas 6 hrywien, podczas gdy miejscowe kobiety nie chcą się zgodzić z taksówkarzem nawet na 2 hrywny. Cóż, jesteśmy przecież bogaczami z Zachodu.
Jednak nawet dla nas nie działa 100-metrowy wodospad Učan-Su, leżący w pobliżu Jałty. Rura pompująca wodę do góry wyschniętego wodospadu pasuje jak pięść do nosa. Przynajmniej kiedyś zapewniała wspaniałe widowisko radzieckim prominentom, ale dziś...
"Uch, kakaja krassata!" - komentują krajobraz z góry Aj-Petri rosyjscy turyści w dresach, plastikowych klapkach i z prowiantem w reklamówkach. Widok rzeczywiście budzi zachwyt - wprost z poziomu błekitno - zielonego morza wjeżdżamy na wysokość 1233m. Na Aj-Petri trwa nieustający bazar. Tatarzy częstują samogonem oraz lokalnymi potrawami. Płow (smażona baranina z ryżem i warzywami) i czeburiaki (racuchy z mięsem lub kapustą) smakują wyśmienicie. Z daleka oglądamy pałacyk Liwadia w Jałcie, który w lutym 1945 roku był miejscem konferencji z udziałem zwycięzców II Wojny Światowej. To tutaj ani Roosevelt, ani Churchill nie zdołali powstrzymać Stalina przed zabraniem Polsce jej wschodniej części.
Na nocleg wracamy do Hurzuf, miasteczka położonego przy samym Ajudahu (Niedźwiedziej Górze). Majestatyczna skała wystająca z morza widoczna jest z odległości wielu kilometrów. Właścicielka mieszkania każe sobie zapłacić dolarami, gdyż jej siostrzenice wracają za parę dni do Czeczenii i potrzebują twardej waluty. Rodowici mieszkańcy nienawidzą Rosjan, których tutaj jest jednak mnóstwo - część mieszka na stałe, część przyjeżdża tylko wypoczywać. Na ulicach widać dobre samochody moskiewskich biznesmenów z krasnymi dziewuszkami siedzącymi w środku. Perfekcyjny makijaż nie rozpływa się im mimo 30-stopniowego upału. Z pewnością chłodzą je przezroczyste spódniczki, przez które prześwitują wszechobecne tutaj STRINGI. Przynajmniej męska część wyprawy ma na czym zawiesić oko. Nikomu się nigdzie nie śpieszy, przed sklepem firmowym wina Massandra w Hurzufie przesiaduje żywa reklama tegoż napoju - wesoła gromadka emerytów. Piją, grają w szachy, kłócą się, czasem oferują wino w sprzedaży bezpośredniej... i tak o każdej porze dnia. Jedziemy do Teodozji wynajętym busem - niby tanio, ale właściciel zastrzega sobie, że będzie mógł zabrać dodatkowych podróżnych. Godzimy się, nie zdając sobie sprawy co nas czeka. Kierowca zatrzymuje się w każdej wsi i długo zachęca ludzi na przystankach, aby skorzystali z jego usług. Bez skutku, nawet w Symferopolu. Kierowca jest wściekły, a na dodatek ścierają się klocki hamulcowe. Pan i władca naszego wehikułu postanawia je wymienić, ale dlaczego tylko te z prawej strony? Przejechanie stu kilometrów na wschodnie wybrzeże półwyspu zajmuje nam w sumie ponad sześć godzin.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż