Norwegia autostopem
Geozeta nr 4
artykuł czytany
7591
razy
Swą wędrówkę po Jotunheimen rozpocząłem w południowo-wschodniej części Parku, przy schronisku Gjendesheim, ok. 1000 m n.p.m. Moim pierwszym celem była skalna przełęcz dzieląca dwa jeziora: Gjende położone niżej, w olbrzymiej dolinie polodowcowej, oraz jezioro Bessvatnet, leżące w dolinie zawieszonej 391 m wyżej. Między nimi - pionowa ściana i... nie, niestety nie było wodospadu.
Wg. mapy, pokonanie tej trasy powinno mi zająć ok. sześciu godzin. Jak się szybko okazało błędem było liczenie na oznaczenia. Szlak opuściłem dopiero trzeciego dnia! Dlaczego?!
Planując swą podróż starałem się, by była ona możliwie najtańsza. Dlatego zabrałem ze sobą ogromną ilość prowiantu. Dzięki temu w ciągu trzech tygodni prawie nic nie kupiłem, ale... mój plecak ważył na początku prawie czterdzieści kg! Nic dziwnego, że pierwszego dnia wędrówki, rozpoczętej późnym popołudniem, rozbiłem namiot po dwóch godzinach marszu.
Norwegia jest rajem dla włóczęgów. Odwieczne prawo zezwala wędrowcom na jednodniowy biwak w dowolnym miejscu w odległości 100 m od zabudowań. Zasada ta dotyczy również norweskich parków narodowych! Na dodatek w parkach dozwolone jest niemal dowolne poruszanie się - również poza znakowanymi szlakami! Zaskakujące?
Oczywiście tak, ale nie zapominajmy, że chroniony obszar Jotunheimen jest pięć razy większy od TPN, a turystów jest tu o wiele mniej. Szacuje się, że do najpopularniejszych miejsc dociera ich ok. 30000 w ciągu całych dwóch letnich miesięcy. Dla porównania - w Tatrach na Kasprowy Wierch wjeżdża 600000 osób rocznie!
Ranek powitał mnie bezchmurnym niebem i przepięknym blaskiem słońca odbijającego się w wodach jeziora leżącego 300 m pode mną. Wspinaczka na szczyt nie była trudna, więc dziwiły mnie uwagi idących z przeciwka turystów radzących bym zawrócił. Oczywiście nie dałem się zniechęcić, tym bardziej, że widoki były coraz piękniejsze, a pogoda cały czas dopisywała. Wkrótce jednak miałem okazję zrozumieć obawy moich przygodnych towarzyszy - do przełęczy droga prowadziła dość stromym i eksponowanym filarem.
Oczywiście podobnych szlaków jest w Tatrach wiele, ale przecież ja miałem tamtędy schodzić i to z czterdziestokilogramowym plecakiem! Na przełęczy znalazłem się po czterech godzinach! Byłem kompletnie zmordowany. Jeszcze godzina marszu, i wreszcie kawałek łąki, na której można rozbić namiot. To już drugi biwak, na szlaku, który miał mi zająć sześć godzin.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż