Wyprawa dookoła Sahary. Część I - Przejazd przez Europę i Maroko
artykuł czytany
4710
razy
Przygotowania - prawie półtora roku - do Lutego 2007 r.
Afryka.
Taki mały pomysł.
Ale realizacja nie będzie taka prosta.
Jest nas dwoje - ja i siostra.
Nie udaje się nam znaleźć nikogo chętnego na wyjazd.
Ale po kolei.
Najpierw - zakup samochodu. Szukam go pół roku. Po wielu rozważaniach, poszukiwaniach i emocjach decyduję się na zakup samochodu Land Rover Discovery. Straszny staruszek. Ale takie było założenie. Kupić coś, co należy wyremontować. Następnie zabieramy się za jego budowę. Wszystkie nowe elementy stalowe - dzięki zgodzie szefa - robimy razem z chłopakami u nas na hali w Warszawie. Zabawa ta zajmuje prawie pół roku. Następnie wstawiam samochód do Mariusza (vel Cześka), który zmienia jego charakter. To trwa.
W międzyczasie robimy szczepienia, załatwiamy leki, opracowujemy trasy i uzupełniamy braki sprzętowe. Dwa miesiące przed wyjazdem - na dołączenie do nas decyduje się Asia. Miesiąc przed wyjazdem zaczynamy załatwiać formalności.
Przede wszystkim ubiegamy się o wizy. Kosztuje nas to sporo zachodu. Panie w ambasadach (zwłaszcza w francuskiej) nie są w stanie zrozumieć, że jedziemy samochodem i nie mamy lotniczych biletów powrotnych. No cóż - kobiety już takie są.
Ale po wielkich korowodach dostajemy wizy Burkiny Faso, Senegalu (obie w ambasadzie Francji w Warszawie), Gambii i Ghany (w konsulatach honorowych w Warszawie). Niestety - żeby dostać wizę Gambii musimy wylegitymować się dokumentem CDP (Carnet de Passage), a zdobycie go to nie mały koszt.
Dzień wyjazdu - Dzień pierwszy - Niedziela - 04.02.2007 r.
Wreszcie nadszedł ten dzień.
Wszystko już prawie zapięte na ostatni guzik.
Teraz zostaje tylko zapakować wszystko do samochodu.
A to nie małe wyzwanie.
Odnoszę wrażenie, że stara "beemka" była pojemniejsza.
A może po prostu mamy więcej gratów?
Zobaczymy.
Nie mniej - bagażnik mamy zapakowany po dach, a skrzynie ustawiamy w miejscu zdemontowanego jednego tylnego fotela. No i oczywiście dach. Na dachu mamy cztery metalowe skrzynie, pięć dwudziestolitrowych kanistrów na paliwo i dwa podobne na wodę. Dodatkowo na dachu znajduje się drugie koło zapasowe i "kinetyk".
Przed ostatnimi pożegnaniami spotykamy się jeszcze z panem Markiem Ciszakiem - redaktorem chorzowskiego tygodnika "Goniec Górnośląski".
Żegnamy się najpierw z Tomaszkiem, potem z babciami, wujostwem no i rodzicami. I ruszamy w drogę. Wyjeżdżamy w Chorzowie na autostradę, którą jedziemy prawie do niemieckiej granicy. W Polsce nie mamy żadnych przygód. Docieramy do niemieckiej granicy. Tutaj wzbudzamy niemałą sensację, zwłaszcza, gdy pogranicznicy dowiadują się, gdzie się wybieramy.
Dzień drugi - Poniedziałek - 05.02.2007 r.
Niemieckie autostrady technicznie są doskonałe. Ale strasznie monotonne. A nasza "Dyskoteka" niespecjalnie nadaje się do jazdy po autostradach. Ciągle odnosimy wrażenie, że stoimy w miejscu. No cóż - nie jest to BMW. Załamuje się pogoda. Dmie silny wiatr i zaczyna sypać śnieg. Droga robi się bardzo śliska. A na drodze pojawia się mnóstwo pługów i piasko-solanek (??). Tutaj jakoś drogowcom nie udaje się zaspać. Nie mniej - warunki są na tyle trudne, że decydujemy się na nieco dłuższy postój. Zatrzymujemy się na napotkanym parkingu i ucinamy sobie krótką drzemkę. Pokrzepieni snem, po półtoragodzinnym postoju wracamy na autostradę. Na szczęście warunki drogowe są dużo lepsze, za to zaczynamy jechać w dużo gęstszym ruchu.
Około 6 rano docieramy do francuskiej granicy. Po jej przekroczeniu zatrzymujemy się na "romantyczne francuskie" śniadanie. Przynajmniej tak stwierdziła Asia. Ja tam tego nie zauważyłem, zwłaszcza, że po takim śniadaniu to dopiero zrobiłem się głodny. Ruszamy dalej. Francuskie autostrady są nie wiele gorsze od niemieckich. Z tą różnicą, że są płatne. I jest to wielki wydatek - przejazd od granicy niemieckiej do hiszpańskiej kosztował nas ok. 60 Euro. Ale w przeciwieństwie do Polski - we Francji są autostrady. Droga jest monotonna. Przed Lyon'em zamieniamy się. Za kierownicą siada Asia. Są to jej pierwsze kilometry zapakowaną "Dyskoteką". Jedzie trochę nerwowo i narowiście. Ale po jakimś czasie jej przechodzi i wszystko jest ok. No może poza tym, że przed Lyon'em zjeżdżamy nie na tym zjeździe co powinniśmy i w rezultacie nieco nadkładamy drogi. Z drugiej strony - dzięki temu nie musimy wjeżdżać do samego miasta. Zamieniamy się ponownie i do samego Carcassonne ja prowadzę. Późnym wieczorem docieramy do Carcassonne i tu zostajemy na nocleg w hotelu F1. To już moja trzecia wizyta w tym mieście i po raz trzeci mieszkam w F1. Fajny, spokojny i schludny hotelik, jak setki podobnych w całej Francji. Niestety - mieszkanie w nim wymaga nieco przyzwyczajenia. Ale za to cena - nie do przebicia (średnio poniżej 30 Euro za trójkę). Jedziemy szukać "La Cite". W nocy prezentuje się niezwykle dostojnie. Robimy sobie krótka wycieczkę samochodem po uliczkach w rejonie twierdzy, a także starówki. Co ciekawe - prawie w każdą można wjechać samochodem. Co zresztą czynimy - nie był to jednak zbyt dobry pomysł, uliczki są wąziutkie a "Dyskoteka" niezupełnie.
Szukamy również miejsca, gdzie można byłoby coś zjeść. Z rozczarowaniem zauważamy, że większość lokali jest już zamkniętych. A jeszcze nie ma 21. w końcu znajdujemy otwarty lokal, w którym stołujemy się. Niestety - nie mamy szczęścia - lokal jest przeciętny, a jedzenie - powiedzmy szczerze, niespecjalne. Po posiłku spacerkiem udajemy się w kierunku twierdzy, ja wyciągam statyw i robimy kilka fotek. Następnie wracamy do hotelu, gdzie po szybkim prysznicu udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Dzień trzeci - Wtorek - 06.02.2007 r.
Plany co do wstawania mieliśmy niezłe. Niestety - zaspaliśmy. Obudził nas portier, który na dodatek poinformował nas, że jeszcze tylko przez 10 min wydaje śniadanie. Więc błyskawicznie zebraliśmy się, Aśka poleciała przygotować śniadanie a ja zapakowałem w międzyczasie samochód. Pojechaliśmy na zakupy. Dziewczyny wpadły w szał, gdy tylko zobaczyły skarpetki i inne fatałaszki w markecie. Ja skupiłem się na zakupie oleju przekładniowego, kompletu wkrętaków (należało jakoś naprawić GPS-a, który w międzyczasie się rozleciał - a nawiasem - Poczet PC-ty nie nadają się do używania w czasie podróży, nie wytrzymują ich trudów, nie mówiąc już o rajdach off-roadowych, mają chyba jednak lepsze mapy niż te, którymi dysponuję do GARMINa) a także kleju typu POXILIN-a do zaklejenia nieszczelności na dyfrze.
Po zakończeniu zakupów udaliśmy się do La Cite - do tej pory najciekawsza twierdza, jaką udało się nam zobaczyć. Średniowieczne warowne miasteczko z uroczym zamkiem i surową katedrą. I całkiem konkretnymi murami. Dziewczynom tak spodobało się to miejsce, że obiecały sobie tu wrócić w przyszłości. Czas pokaże, ile warte są te obietnice.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż