Krym - w poszukiwaniu Tatarów
Geozeta nr 9
artykuł czytany
6812
razy
Krym - w tej nazwie zawiera się wszystko: góry, morze, ludzie. Krym wabiący zapachami, mieniący się kolorami. Krym pachnący egzotyką, pełen arabskiego niemalże zgiełku wśród straganów. Krym wąskich uliczek, starych tatarskich i ormiańskich miast, pełen słońca i portowych zapachów niesionych wraz z morską bryzą... Ta autonomiczna republika wchodząca w skład Ukrainy była celem naszego wyjazdu.
Wyprawa rozpoczęła się 4 sierpnia. Wyjeżdżamy z Warszawy pociągiem do Kijowa i już na wstępie pierwsza niespodzianka - w ukraińskich wagonach nie otwierają się okna, zresztą tak jest na całym obszarze byłego ZSRR. Podobno w ten sposób nikt nie wejdzie do pociągu oknem, a jedynie obstawionymi przez prowadnika drzwiami. Skutek wiadomy - latem w przedziale można się upiec. Po całym wagonie roznosi się zapach jajek na twardo, cebuli i słoniny wymieszany z wonią tanich perfum i potu. Zaczyna się nieźle, biorąc także pod uwagę atakujący z nieba żar.
Najważniejszą personą w wagonie jest prowadnik, czyli po naszemu kierownik. Sprawdza wsiadającym bilety, pokazuje miejsca, poza tym specjalną klameczką zamyka ubikacje na czas postoju w mieście i właściwie na tym kończy się jego rola. Każdy wagon jest obsługiwany przez dwóch prowadników (ewentualnie prowadnice), którzy nie narzekają na nadmiar zajęć - czemuż więc nie mieliby sobie dodatkowo dorobić przemycając spirytus?
Postój na granicy trwa niecałe 4 godziny, ze względu na słynne 89 mm, które dzieli byłe ZSRR od reszty Europy. Zmiana podwozia wagonów odbywa się w wielkim hangarze, zbudowanym w szczerym polu bez żadnej infrastruktury. Próbujemy znaleźć celników, którzy mogliby nam podbić cudem zdobytą "mytną deklarację". Jest to dokument określający ilość wwożonych dewiz i wartościowych przedmiotów, które mogłyby zostać skonfiskowane podczas wyjazdu. Oczywiście nikt nie jest w stanie udzielić jakiejkolwiek informacji, budka strażników okazuje się pijacką meliną. Mamy więc deklaracje, ale bez pieczątek.
W czasie postojów, w pociągu handluje się ciepłą wodą mineralną i takimiż wędzonymi rybami pakowanymi w gazety - żółtaczka i salmonella są tu widoczne gołym okiem, więc z kupnem posiłku jeszcze się trochę wstrzymujemy. Wreszcie dworzec w Kijowie. Po dwugodzinnym szukaniu właściwej dla inostranców kasy (przecież jest 25 rodzajów kas) i objaśnieniu pani w okienku, gdzie leży Symferopol, bo niby skąd ona to może wiedzieć, i tak okazuje się, że wszystkie bilety na Krym są wykupione do końca sierpnia. Szukamy innego transportu. Jest nim mini-autobus za 80 hrywien (około 65 złotych), ale jedzie do Odessy - zawsze to jednak bliżej Krymu. Znów cała noc w podróży, tym razem trzęsąc się na wybojach ukraińskiej autostrady. Co godzinę kierowca funduje nam pobudkę, zatrzymując się przy skupiskach straganów, gdzie przez całą noc toczy się życie towarzyskie najbliższej okolicy.
Odessa. Z obawą zostawiamy nasz dobytek w przechowalni bagażu w podziemiach dworca i ruszamy zwiedzać miasto. Cały niedzielny ranek włóczymy się po pustych uliczkach, gdzie tylko wiatr przegania rozrzucone papiery i skórki melonów. Tutaj nikt nie zwraca uwagi na czystość, zresztą i po co? Ciszę zakłócają przejeżdżające co jakiś czas rdzewiejące tramwaje, których wygląd kwalifikuje je bez zastrzeżeń do muzeum techniki. Najsłynniejszym miejscem w Odessie są schody potiomkinowskie górujące nad portem, gdzie w 1905 roku rozpoczął się bunt marynarzy. W trakcie zwiedzania kościołów i cerkwi spotykamy dwie staruszki Polki, od których bierzemy listy dla znajomych w Warszawie.
Późnym popołudniem wyjeżdżamy obszczim pociągiem do Symferopola. Nie ma tutaj przedziałów, widać tylko twarde prycze ciągnące się wzdłuż całego wagonu, przy czym na tych dolnych, planowo powinno się zmieścić co najmniej po trzy osoby. Pociąg jest maksymalnie zapełniony, okna oczywiście nie otwierają się, temperatura na zewnątrz osiąga 33°C. Ze wszystkich leje się pot, momentalnie przyklejamy się do siedzeń, a ludzie siedzący obok rozbierają się do bielizny... Czeka nas ciężka noc, zwłaszcza, że na każdej stacji dosiadają się kolejni urlopowicze żądni odpoczynku na Krymskiej Riwierze. Na dodatek, siedząca obok banda wyrostków ze złotymi zębami na przedzie zastanawia się na głos jak nas okraść i kiedy wreszcie pójdziemy spać. Jeden z nich zostaje pobity za zajęcie miejsca dziewczynie z grupy "dreso-biznesmenów" zajmującej drugi koniec wagonu. Nikt nie miesza się do porachunków, przecież nic się nie dzieje - to tylko zwykła noc w ukraińskim pociągu.
Udaje nam się w końcu dotrzeć do Eupatorii. Miasto to w starożytności było greckie, później dostało się w posiadanie Turków, a w XVIII wieku zostało opanowane przez Rosjan. Bujna historia znajduje odbicie w architekturze - gigantyczne pomniki Lenina naprzeciwko greckich kolumn, setki monumentów poświeconych bohaterom II Wojny Światowej. Wyryte na nich lata 1941-45 wyglądają dla nas nieco dziwnie (przecież dla Związku Radzieckiego wojna zaczęła się dopiero po ataku Hitlera). Pomniki Lenina, gierojów, pułkowników-wyzwolicieli są integralna częścią krajobrazu. Lenin wskazujący kierunek rewolucji, wódz z tezami pod pachą, dobry wujek Włodzimierz trzymający dzieci na kolanach... Oczywiście, nazwy ulic również oddają atmosferę Kraju Rad. Mieszkamy w sanatorium im. Róży Luksemburg, przy prospekcie pułkownika Kirowa, niedaleko znajduje się dzietskij sanatorij im. Lenina. Ukraińskie ośrodki uzdrowiskowe mogłyby z powodzeniem służyć za wzór rozwiązujący problemy bezrobocia. Każdego domku w sanatorium pilnuje jedna pani, która gasi światła w łazience i zamyka drzwi na noc. Inna pani zajmuje się pościelą, jeszcze inna podgrzewa wodę dla wczasowiczów. Zadziwia mnie mnogość zupełnie nieużytecznych i bezsensownych stanowisk pracy: autobus obsługiwany przez dwie kobiety - kasjerkę i kontrolerkę. Wsiadamy i oczekujemy, aż któraś z nich podejdzie i sprzeda nam bilet. Część pieniędzy wędruje oczywiście do kieszeni uśmiechniętej i perfekcyjnie umalowanej kontrolerki. Generalnie, tu wszystko można załatwić dzięki łapówkom, gdyż oficjalne pensje (w przeliczeniu około 120 złotych) nie pozwoliłyby nawet na wegetację. Przy dworcach kolejowych i autobusowych działa prężnie biletowa mafia współpracująca z kasjerkami. Wykupując wszystkie bilety, zmuszają normalnych podróżnych do skorzystania z ich usług. W kasach nie można nic dostać, natomiast przed dworcem smutni panowie oferują IMIENNE (!) bilety na określoną datę i godzinę. Co jakiś czas podchodzi do nich policja i grzecznie prosi, aby odsunęli się choć parę metrów od wejścia dworcowego. Raczej nie odnosi to żadnego skutku.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż