W stronę pustyni... czyli zapiski z wyprawy do Maroka
Geozeta nr 7
artykuł czytany
8679
razy
16.08.99 - Obłędny dzień przedziwnych sytuacji...
...9 rano. Od samego początku pech... Nerwowo szukamy autobusu jadącego do Beni Mellah, na który, dzień wcześniej, kupiliśmy bilety, zresztą nie bez problemów. Oczywiście żaden z przedstawicieli państwowej linii autobusowej nie mówi po angielsku, a my za to prawie wcale nie mówimy po francusku (który jest drugim oficjalnym językiem w Maroku). Zostaliśmy więc na początku zignorowani, natomiast potem obsłużono nas „z wielkiej łaski”...
Na dworcu, jak zawsze, zastajemy niesamowity harmider i rozgardiasz. Nikt nic nie wie, ale każdy arabski podróżny potrafi znaleźć odpowiedni dla siebie autobus - tylko nie my... Okazuje się, że ten właśnie podjeżdżający na stanowisko nie jest dla nas, chociaż godzina odjazdu i nazwa firmy dokładnie się zgadza... Dostaliśmy po prostu nieodpowiednie bilety ze źle podanym czasem odjazdu i na dodatek wystawione na fikcyjne linie... Musimy więc zrobić wielką i hałaśliwą awanturę (jedną z wielu jakie przyszło nam w tym kraju przeżyć), żeby skutecznie dopomnieć się o jakiekolwiek prawa do godnej podróży. Zaczynam się przyzwyczajać do podobnych sytuacji, a wręcz uczyć metod specyficznej walki, jaką za każdym razem musimy stoczyć z dworcowym „półświatkiem”.
Po 4,5 godzinach docieramy na miejsce, z którego czym prędzej chcemy czmychnąć. Miasto zdecydowanie odstrasza swoim wyglądem. Jest duże, zakurzone, nowe ; lecz nie nowoczesne; niegustowne domki - klocki są bezładnie „porozrzucane” przy dopiero co powstających ulicach. Decydujemy się wziąć taksówkę. Na postoju kierowcy wymyślają niebotyczne ceny, nie można się z nimi dogadać, przekrzykują się nawzajem nie rozumiejąc wcale o co nam chodzi, ich szef wydziera się na nich po arabsku (zapewne przekonując, że żądają stanowczo za mało pieniędzy), jeden już umówiony zwyczajnie nie przyjeżdża, dwóch głośno się kłóci, w pewnym momencie przyplątują się jacyś Włosi próbujący być naszymi tłumaczami. Wreszcie znajduje się chętny do zawiezienia nas do odległego o 60 km Azilal. Dyskutuje z kolegą, daje mu 250 dirhamów, za chwilę wyrywa je z dłoni, odchodzi, przyprowadza innego taksówkarza, znika na pół godziny nie wiadomo dlaczego i w jakim celu, a my wściekli, ściśnięci jak sardynki w puszce w brudnym i co gorsza zepsutym mercedesie, nie posiadającym otwierających się okien i z ciężkim plecakiem na kolanach, czekamy... coraz bardziej zirytowani. Uzgadniamy cenę, co zdecydowanie pozostaje zawsze najtrudniejszym zadaniem i wreszcie ruszamy...
W środku panuje grobowa cisza, kierowca niepewnie zerka do lusterka przyglądając nam się bardzo uważnie. Po 20km odbywamy przymusowy postój. Trzeba zatankować, uzupełnić olej, pogrzebać w rozklekotanym pojeździe... i jechać dalej. Wjeżdżamy wyżej i wyżej, po coraz bardziej wąskich drogach... „Nic nie szkodzi”, że prędkościomierz nie działa, wyprzedzamy na zakrętach a Arabowi niezwykle się spieszy chociaż widzi przerażenie w naszych oczach.... Po krótkim czasie ponownie stajemy, gdyż tym razem trzeba uzupełnić wodę w dymiącej chłodnicy i w ogóle polać silnik wiadrem wody, bo się trochę zagrzał. Ugotowani na twardo, ale cali dojeżdżamy. „Znakomity” kierowca wyciąga spoconą rękę po dodatkowe pieniądze za bagaż, chociaż wcześniej parę razy ustaliliśmy wysokość wynagrodzenia. Cwaniaczek. Odchodzimy szybko z pogardliwymi uśmiechami na twarzach nie reagując na jego jęki. Ale to jeszcze nie koniec. Po godzinie plecaki leżą już w hotelu, a my rozglądamy się za następną taksówką, która jest jedynym środkiem publicznego transportu mogącym zawieźć nas nad największe w Maroku stumetrowe wodospady.
Kierowcy żółtych samochodów (chyba są to bagażowe taksówki) chcą nienormalnej sumy 3000 dirhamów. Na dużym postoju zostajemy powiadomieni, że stąd nie jeździ się nad Kascady Ouzoud i musimy pójść gdzie indziej. Na ulicy stoi pusta taksówka. Pytamy o szofera, który flegmatycznie i łaskawie podchodzi. Jest trochę zdenerwowany, gdyż oderwaliśmy go od popijania popołudniowej miętowej herbatki, a jemu, jak przekonuje „się nie chce” i powinniśmy szukać chętnego, „ale tam nieco dalej”. Nie da się ogarnąć takiego nagromadzenia bzdurnych zdarzeń i jeszcze właściwie o nich napisać. Trzeba to przeżyć. Znajdujemy w końcu człowieka, który wykonuje kurs do kaskad. Wodospady urzekają swymi kolorami mieniącymi się w promieniach zachodzącego słońca i nawet tysiące zorganizowanych wycieczek przewijających się co 5 sekund nie są w stanie zepsuć baśniowej scenerii, w jakiej się nagle znajdujemy.
17.08.99 - Zatłoczone, ogromne, czerwone imperialne miasto...
Marakesz. Wyraźnie czuć, że jesteśmy coraz bliżej pustyni... sucho, gorąco, mogę się napatrzeć na długo oczekiwane gaje palmowe, a także wielbłądy. Zdecydowanie nie podoba mi się ten 1,5 milionowy ośrodek, serce kraju, w którym panują niezaprzeczalnie gawędziarze, zaklinacze wężów oraz turyści. Przeczytaliśmy w przewodniku, że 94% przyjeżdżających gości, zarzeka się, że nigdy tu nie powróci i raczej należymy do owej pokaźnej grupy. To stanowczo za duża osada jak na trudne warunki sanitarne i klimatyczne. Nie jest warta tak dużej reklamy i rozgłosu jaki otrzymuje. Można tu przyjechać, by obejrzeć ludzi, wyrobić sobie własne zdanie i może jeszcze dla naszych swojskich bocianów, które przesiadują na pomalowanych na czerwono, średniowiecznych murach.
ATLAS WYSOKI
18.08.99 - Berberyjska wioska Imlil
Od rana pogoda jest zupełnie dziwna jak na afrykańskie warunki: pochmurno i chłodno, ale dzięki temu podróż staje się prawdziwą przyjemnością.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż