Maroko 2006
artykuł czytany
11874
razy
El Jadida – tu zwiedzamy fort portugalski - jako pierwszy zabytek w Maroku - wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Piękna plaża i stare miasteczko portugalskie ze sławną cysterną, która już 400 lat jest szczelna !!!. Ale tu widac juz bardzo wpływy europejskie, nowa część miasta to kafejki internetowe, banki, szerokie bulwary, bardziej swobodne kobiety i czulismy sie prawie jak w domu (to żart oczywiście).
Casablanka – i tu niestety pierwszy zawód. Na próżno poszukiwania śladów Humpreya Bogarta – tak naprawde wcale tu nie był, a film Casablanca to sceneria tylko hollywoodzka. Tu naprawdę godzinę straciliśmy na przebijanie się przez uliczne korki, żeby dotrzeć do sławnego meczetu Hassana II. Było warto. Rzuca sie w oczy te 600 mln $, które włożyli w budowę meczetu. Marmurowo- mozaikowe cudo wybudowane tuz nad oceanem – robi niesamowite wrażenie. Ale Casablanka to tak naprawdę centrum gospodarcze Maroka i chyba najmniej marokańskie miasto ze zwiedzanych przez nas.
Rabat – stolica Maroka. Bardzo czysto, choć podobnie jak w Casablance przede wszystkim gospodarka. Kierowcy juednak jeżdżą duzo bardziej kulturalnie. Warto zobaczyć i pospacerować po Kazbie al-Udaja, stamtąd piekna panorama na Sale (prawie dzielnicę Rabatu). Tam również spokojne ogrody andaluzyjskie z drzewkami pomarańczowymi. Na suku bardzo spokojnie i nie atakują zewsząd turystów. Oczywiście byliśmy w Mauzoleum Mahommeda V, gdzie “odpoczywają” Mahommed V i Hassan II, czyli dziadek i ojciec obecnego króla Maroka Mohammeda VI. Mauzoleum jest bardzo bogato i misternie wykończone. Spójrzcie na zdjęcie sufitu – coś niesamowitego. Ciekawy widok - to również plac po meczecie (pozostały odtworzone tylko kolumny) oraz nie ukończona wieża Hassana.
Medyna - ciekawa, bo można ze spokojem pospacerować nie odganiając sie wiecznie od natrętnych sprzedawców. Tu wcinaliśmy smaczne naleśniki z dżemem pomarańczowym – jak je przygotowywano również nie opisze bo sama starałam się nie patrzeć. Sensacji żołądkowych jednak nie mieliśmy, więc albo jesteśmy odporni, albo wszystko było OK.
Meknes – to kolejne po Essaouirze miasto gdzie nam się bardzo podobało. Dotarliśmy późnym wieczorem, więc ogromne wrażenie zrobiły na nas podświetlone mury starej medyny i oczywiście wybraliśmy się na krótkie rozpoznanie terenu. Mc Donalds był tuz koło naszego hotelu więc nie sposób nie skosztować Mc Arabii (to nie żart – naprawde tak się nazywa i przypomina nasza tortillę). To jedyna nasza wizyta w amerykańskim przybytku :))) Meknes to pierwsza zwiedzona medresa (Bu Inania) w Maroku. Było warto, sztukateria jak nigdzie, drewno cedrowe, mozaiki (choć to typowe do wszystkich budowli – naprawdę nie można się napatrzeć). Cele studentów tak małe, że chyba byli bardzo szczupłymi krasnalami :). Z dachu medresy można podziwiać minaret Wielkiego Meczetu i pozostałe dachy oraz minarety. Ten pierwszy naprawdę warto z bliska obejrzec, pozostałe dachy niekoniecznie :)) Piękne bab-y :-) wjazdowe do medyny; Plac el Hedim skąd trafia się wszędzie – gorzej trafić na ten plac (ale tego trzeba doświadczyc na miejscu); caleche z propozycjami ciekawego zwiedzania medyny – no my zaufaliśmy swoim nogom i nie żałowalismy. Z Placu el Hedim widok na Bab el Mansur (Bramę Królewska) za która rozciaga sie ponoć miasto królewskie warte podejrzenia. Niestety przygotowywali jakąś imprezę na Placu, było troche policji i “brama do raju” była niestety zamknięta. Pospacerowaliśmy więc (a raczej pobłądziliśmy – co również ma swój urok) po uliczkach medyny, poznaliśmy oferte miejscowych suków i pędziliśmy do miejsca, które podniecało nas jeszcze w Polsce podczas czytania przewodnika... mianowicie VOLUBILIS.
Volubilis – zacznujmy od tego, że po drodze jest przepiekne położone miasteczko Mulaj Idris – święte miasto Maroka, gdzie turyści nie są mile widziani, a na pewno nie mają szans nocowania – bo jest to zabronione. Nie chcieliśmy się naprzykrzać i nie wjechaliśmy do miasteczka, czego do dziś żałujemy. Ale co tam dojechaliśmy do Volubilis – najlepiej zachowanego kompleksu ruin z czasów rzymskich w Maroku, również wpisane na listę UNESCO. Wykopaliska dowiodły ponoć, że miasto było zalożone w III w. p.n.e. Tu byłoby mnóstwo do opisywania: Dom Orfeusza, Herkulesa, Wenus, Łuk triumfalny... – było tajemniczo, ale i wesoło – zdjęć jest mnóstwo i niech one oddadzą radość jaką przeżyliśmy, spacerując i podziwiając... Tu Krzyś zdobył również swój muszkiet, który oczywiście uwieczniony jest na zdjęciach.
Fez – z Volubilis oczywiście drogą, której nie było na mapie i nie do końca była asfaltowa (przyznaję to ja wybierałam takie trasy, bo zawsze są ciekawsze, jednak Krzyś nie do końca był chyba z tego zadowolony, przynajmniej tam na miejscu :)))) jechaliśmy prosto do Fez. Tam po przeczytaniu, iż starsza medyna, czyli Fes el Bali ma 9400 uliczek nie ryzykowaliśmy zwiedzania na własną rękę i wynajęliśmy przewodnika. Było warto, bo przynajmniej zauważyliśmy w jaki sposób pracują. Ich główny zarobek to oczywiście prowizje od zakupów dokonanych przez nas w sklepach medyny. Ale to nie ważne. Fez jest urocze, piekne, stare. Medyna, która ze wszystkich marokańskich, od średniowiecza ponoć najmniej była zmieniana – i to naprawdę widać. Medresa Bu Inania była bardzo podobna do tej w Meknes, za to Muzeum Nejjarine naprawde warto zwiedzić. Oczywiście niezapomniane wrażenie robią garbarnie – smród jaki czuć dochodzącdo nich odbiera apetyt na resztę dnia. Ale nie zobaczyć garbarni – to grzech będąc w Fez (akurat oboje byliśmy na etapie czytania “PACHNIDŁA”, więc na naszą wyobraźnię podziałało to podwójnie). Z garbarni również jest całe mnóstwo zdjęć w naszej galerii. Oczywiście jeszcze kolejne medresy, uniwersytet Karawijjin – ale resztę wrażeń przedstawiają zdjęcia. W Fezie również jedliśmy w najlepszej (naszym zdaniem) restauracji marokańskiej. Tam również wrócimy...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż