Wyprawa dookoła Sahary. Część VI - Maroko i powrót
artykuł czytany
2491
razy
Dzień trzydziesty piąty - Sobota - 10.03.2007 r.
Wstajemy gdzieś koło 7.00. Ale stacja coś nam wygląda na opuszczoną. Gosia zauważa jednak małego szczeniaczka i urządza mu sesje zdjęciową. W międzyczasie w przy stacyjnym budynku otwierają się drzwi i widzimy leżącego na podłodze pracownika. Dowiadujemy się od niego, że paliwo jest i można zatankować. Wydajemy więc wszystkie lokalne ougije oraz CFA (których nie wydaliśmy w Senegalu) i tankujemy samochód, z nadzieją, że wystarczy do pierwszej stacji na marokańskiej Saharze (nie zanotowaliśmy, gdzie była ostatnia, a nie chce się już nam wracać do Nouadhibou (nadrobilibyśmy ponad 100 km). Ruszamy więc do granicy, na którą docieramy koło 8.00. Po mauretańskiej stronie formalności załatwiliśmy błyskawicznie, przejechaliśmy przez strefę zaminowaną (!!!) i stanęliśmy na przejściu marokańskim. A tutaj mają czas. Ogonek samochodów był bardzo długi, w sumie stało ich z kilkadziesiąt. Zaparkowaliśmy naszą "Dyskotekę" i ruszyliśmy pieszo po wszystkich punktach - pierwsza była żandarmeria, następnie policja, gdzie musieliśmy najpierw wypełnić fiszki i zostawić paszporty a potem swoje odczekać. Kiedy czekaliśmy na zwrot paszportów poznaliśmy pewną amerykankę, która jeździła po krajach afrykańskich i pracowała w jednej z organizacji charytatywnych. Rozmawialiśmy z nią kilkanaście minut wymieniając się wzajemnymi wrażeniami. Pierwsza została wywołana amerykanka, a my zaraz za nią. Jak tylko dostaliśmy paszporty to ruszyliśmy na wizytę do celników. Tu wszystko poszło gładko, wypisane zostały kwitki i kazano nam podjechać samochodem. Celnicy sprawdzili nr nadwozia, popatrzyli pobieżnie po bagażach i kazali jechać. Ostatnim punktem programu granicznego był "dog-control". Zabawa polegała na wpuszczeniu psa do naszego samochodu - pewnie w celu poszukiwania narkotyków - ale pies raczej był skory do zabawy, więc na wiele się nie przydał.
W ten sposób wróciliśmy do Maroka. Było już dobrze po 10.00. Ruszamy na Saharę. Podróż jest trudna. Od strony pustyni w kierunku oceanu wieje silny wiatr, który utrudnia nam jazdę na dwa sposoby - pierwsze to stawia nam duży opór, drugie to niesie ogromne ilości piasku. Pustynia wygląda jak przykryta śniegiem, jest niemalże biała - niesamowity widok. Po drodze zatrzymujemy się kilka razy oglądając piękne klifowe wybrzeża. Po raz kolejny mamy okazję podziwiać efekty zmagań ziemskich żywiołów. Natura to jednak potężna siła. Cały czas jedziemy po pustyni. Mijamy zjazd na Dakhla i kierujemy się do Boujdour. Zamierzaliśmy dojechać dalej, ale ja już nie wytrzymałem. I tak pokonaliśmy dzisiaj coś ok. 700 km. Kwaterujemy się więc w portowym Boujdour a przed snem idziemy jeszcze na małą kolację. W przydrożnej knajpce jem sobie porcyjkę baraniny. Gosia jak zwykle - rezygnuje.
Dzień trzydziesty szósty - Niedziela - 11.03.2007 r.
Poranek był przyjemnie chłodny. Na tyle chłodny, że z hotelu wychodziliśmy ubrani w polary (coś nie afrykańsko). Wyjeżdżając z Boujdour zauważamy, że to tu była właśnie strusia brama. Ruszamy na pustynie. Prawdopodobnie na tej wyprawie już po raz ostatni. No, ale kiedyś musiało się to skończyć. Dzisiaj na Saharze jest wyjątkowo chłodno - rano temperatura nie przekracza 26 0C. Cóż to jest w porównaniu do temperatur, jakie notowaliśmy na mauretańskiej pustyni. Mijamy potężne zakłady przemysłowe i portową Marsę i docieramy do Laayoune. Tutaj uzupełniamy zapasy paliwa i bez zwłoki ruszamy dalej. Dzisiejszy dzień jest tranzytowy, a my chcemy dotrzeć możliwie jak najdalej. Po jakimś czasie mijamy Tah - symboliczne graniczne miasteczko między okupowaną Saharą Zachodnią a Marokiem właściwym. I w końcu docieramy do Tarfaya - miasteczka, które kojarzyć się nam będzie z marokańską gościnnością. Z daleka widzimy wrak statku na plaży, więc zatrzymujemy się i robimy sobie spacerek po piasku. Jest to właściwie fragment wraku, który morze wyrzuciło na brzeg. Nie mniej - fragment jest ogromny. Aż dziw bierze, że tyle złomu zostało w jednym miejscu. W Polsce złomiarze dawno by zrobili z nim porządek. Wracając do samochodu mijamy na wydmach ciekawe formacje z piasku - wiatr i woda zrobiły prawdziwe cuda z piasku. Kilka km dalej znajdujemy kolejny wrak statku - tym razem w całości. Gosia robi nam śniadanie a ja idę przyjrzeć mu się bliżej. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą drogę.
Mijamy miejscowość Akhfanir, gdzie zaczyna się wybrzeże klifowe. Coś niezwykłego - zatrzymujemy się i przez dłuższą chwilę obserwujemy, jak ocean walczy z brzegiem. Klify układają się w niezwykle piękne formacje, a dynamiki nadają im uderzające w brzeg fale. Później jedziemy prawie cały czas. Za miejscowością Tan-Tan pustynia właściwie się kończy. Zaczynają się pierwsze marokańskie góry. Gosia - znudzona saharyjskim klimatem - wyraźnie się ożywia. Zwłaszcza, gdy jedziemy górską doliną w kierunku oceanu. Późnym popołudniem docieramy do starego, hiszpańskiego miasteczka - do Sidi Ifni. Kwaterujemy się w sympatycznym hoteliku "Suerte Loca" położonym w hiszpańskiej dzielnicy, prawie nad samym brzegiem morza. Jako, że jeszcze jest jasno, słońce dopiero zbliża się do linii horyzontu, wybieramy się na spacer po miasteczku. Większość atrakcji zlokalizowana jest wokół placu hiszpańskiego. Niestety - najładniejszy budynek - dawnego konsulatu - jest zrujnowany. Spacerujemy po placu i docieramy do ładnej latarni morskiej. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w restauracji "Nomad". Zamawiamy pyszną sałatkę i doskonałe, delikatne rybki - byliśmy już bardzo głodni. Właściciel lokalu życzy nam po polsku "smacznego" chwaląc się przy okazji, że jego kucharz był w Krakowie i zna trochę polski (w ten sam sposób zaskoczył nas, pytając, czy jesteśmy z Polski). Po pysznym obiedzie poszliśmy do kucharza dziękując mu po polsku. Wróciliśmy do hotelu.
Dzień trzydziesty siódmy - Poniedziałek - 12.03.2007 r.
Poranek w naszym hoteliku jest niezwykle przyjemny. Dzień zaczynamy od wizyty na tarasie (na dachu), skąd mamy widok na ocean i miasteczko. Widać stąd również oryginalny budynek o kształcie statku. Przed wyruszeniem w dalszą drogę posilamy się w hotelowej restauracyjce (Gosia - tradycyjnie omlet, a ja - naleśniki z czekoladą - pycha).
Ruszamy na północ. Po drodze zatrzymujemy się w niewielkiej nadmorskiej (a raczej nadoceanicznej) osadzie Legzir, gdzie jest fajna plaża oraz niewiarygodne formacje skalne. Dotarcie do dwóch naturalnych mostów skalnych zajmuje nam około godziny. Ale spacer, wczesnym rankiem, dobrze nam robi. W drodze powrotnej spotykamy niemiecką rodzinkę, która podróżuje w podobny sposób - tyle że pojazd ma nieco bardziej oryginalny.
Kierujemy się na Tiznit, w którym zatrzymujemy się tylko na chwilkę. Przede wszystkim - samochodzik dopomina się o 5 min - więc wymieniam mu filtr powietrza i kontroluję najważniejsze podzespoły (usuwam też maskownicę z snorkela). Ruszamy w drogę, którą prawie natychmiast gubimy. Zatrzymujemy się i pytamy młodych chłopaków o drogę - ci jak dowiedzieli się skąd jesteśmy - to najpierw zapytali czy mamy polskie piwo lub wódkę - tak nas właśnie w świecie kojarzą - niestety. Mijamy Tiznit i kierujemy się na Tafraoute. Początkowo droga jest raczej nijaka, ale później - zmienia się. Jedziemy po wąskich, górskich dróżkach wijących się w dość zróżnicowanym krajobrazie. Strasznie się nam to podoba. Mijamy wiele uroczych wiosek i miasteczek, zlokalizowanych raz na zboczach gór, innym razem głęboko w dolinach. Jest to wielkie urozmaicenie po niezwykle płaskiej, czarnej Afryce.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż