Wyprawa dookoła Sahary. Część VI - Maroko i powrót
artykuł czytany
2497
razy
Wjeżdżamy ostro w góry. Wprawdzie "Dyskoteka" to nie bmk-a, ale również bardzo dzielnie wspina się. Mijamy wiele malowniczo położonych wiosek i miejsc, żałując jedynie, że pogoda nam nie sprzyja. Cały czas mamy szare niebo, a znaczna część drogi jest lekko przymglona. Droga jest bardzo wąska. Na tyle wąska, że dwa samochody osobowe mają duży problem się minąć. Na szczęście ruch na tej drodze jest niewielki. Po kilkudziesięciu km wspinaczki docieramy do Tizi n'Test - przełęczy drogowej położonej na wysokości 2100 m n.p.m. Za przełęczą droga ostro schodzi w dół. Tutaj jednak widoczność jest nieco lepsza. Podziwiamy ośnieżone szczyty i kolejne berberyjskie wioski. Zjeżdżając mijamy wycieczkę kolarską. Całą grupa rowerzystów pomalutku wspina się na rowerkach na przełęcz, z której my zjeżdżamy - nie byłoby pewnie w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że kolarzami byli emeryci pod 60-kę. Jesteśmy pełni podziwu. Docieramy do miasteczka Ijjoukak za którym zatrzymujemy się na parę minut dla "Dyskoteki" - tym razem wyluzował się i przesunął do przodu bagażnik dachowy - korekta wymagała zdjęcia prawie całego bagażu z dachu. Mała naprawa została wykonana w asyście lokalnych dzieciaków w nadrzecznym sadzie.
Droga wije się teraz wzdłuż rzeki. Miejscami przypominają się nam widoki znad polskiego Dunajca (zwłaszcza z Sokolicy). Za Asni droga się "prostuje" i już bez przeszkód dojeżdżamy do Marrakeszu. Pierwszy kontakt z miastem nie jest dla nas zachęcający - gubimy się i wjeżdżamy samochodem prawie w sam środek Medyny (pewnie nic, gdyby nie fakt, że dróżki są niewiele szersze od "Dyskoteki" i przejazd nimi wzbudza oburzenie, a może politowanie lokalnej ludności. Jakimś cudem wracamy do centrum i udaje się nam ruszyć w kierunku nowszej części miasta. Kwaterujemy się w Hotelu Le Grand Imilchil w Ville Nouvelle (na przedmieściach) po czym taksówką wracamy do Medyny. Kierowca zostawia nas prawie przy samym Dżemaa El-Fna - wielkim placu będącym jakby środkiem Medyny, przy którym koncentruje się całe nocne marakkeszańskie życie. Pierwszy kontakt kulinarny z miastem - to tradycyjny arabski kebab - mimo, że bardzo smaczny, to później żałowaliśmy, że się na niego skusiliśmy. Na samym placu ustawia się wieczorem dziesiątki różnorakich kramów restauracyjnych, przy których można kosztować do woli regionalnych przysmaków za niewielkie pieniądze. Nam trafił się placek z kury na słodko - delicje. Poza posiłkami, na placu swoje miejsce znalazła cała rzesza różnych dziwaków - grajków, akrobatów, etc. - prezentujących swoje umiejętności. A jedną z przyjemniejszych atrakcji są stoiska z sokiem pomarańczowym, na których za jedyne 3 DH można dostać szklankę (bądź pucharek) chłodnego, świeżo wyciśniętego soku - pycha. Wypiliśmy go całkiem sporo.
Po posiłku powłóczyliśmy się nieco po bazarach, pięknie i kolorowo wyglądających nocą, aż w pewnym momencie zmęczenie wzięło górę i wróciliśmy taksówką do hotelu. Padliśmy ...
Dzień trzydziesty dziewiąty - Środa - 14.03.2007 r.
Poranek zaczęliśmy od wizyty w kazbie. Tutejsza kazba jest całkiem spora, a w południowo - wschodnim jej narożniku znajduje się Pałac Królewski. Jest to okazała budowla o bliżej niesprecyzowanym dla nas przeznaczeniu - nie mniej jest pilnowana zarówno przez policję jak i wojsko - a próba sfotografowania jednej z okazałych bram skończyła się interwencją policjanta, żądającego usunięcia fotografii. Za okazałymi murami kazby i pałacu znajduje się dawna dzielnica żydowska - Mellah. Tutaj włóczymy się spokojnymi, wąziutkimi uliczkami, nie zaczepiani przez nikogo. Wycieczkę po Marrakeszu ciężko zaplanować, a jeszcze ciężej zrealizować te plany. Mnogość uliczek, przejść, ślepych zaułków powoduje, że najlepszym sposobem zwiedzania miasta jest luźna włóczęga "na ślepo". Spacerując w ten sposób jakimś cudem dotarliśmy do jednego z pałaców - El-Badi, na murach którego znalazły sobie miejsce swojsko wyglądające bociany. Sam pałac, jak większość lokalnych zabytków, jest w dość opłakanym stanie. Opuszczamy dzielnicę żydowską i ruszamy na podbój cechowych suków (nazwa nam się coraz bardziej podoba). Spacerujemy po bazarach, zaczepiani przez handlarzy, myszkując po co ciekawszych zaułkach. W jednym sklepiku obserwujemy jak kobieta smaży kwadratowe naleśniki - wyglądały tak apetycznie, że kusimy się i jemy po jednym. Doskonałe. Dalej znajdujemy też wiele interesujących miejsc oraz rzeczy, które chętnie kupilibyśmy - na szczęście handlarze nie są specjalnie natarczywi, więc udaje się nam ich spokojnie mijać nie robiąc sobie przy tym dziury w portfelu. Po niezbyt długim spacerze docieramy do głównego placu, który teraz robi raczej smętne wrażenie (w nocy prezentuje się znacznie bardziej okazale). Odwiedzamy nasze ulubione budki z sokiem pomarańczowym i udajemy się na pocztę - najwyższy czas wysłać kilka kartek. Wracamy na plac i obserwujemy różne dziwactwa - po placu kręci się wielu przebierańców pozujących do zdjęć za niewielką opłatą. Jest też kilku zaklinaczy węży (mamy okazję zobaczyć taniec prawdziwej kobry, ale na zbliżenie się do niej nie wystarcza nam odwagi). Kilka kobiet oferuje tatuaże. Mijamy też dwóch dziwaków oferujących ludzkie zęby (i jak się nam wydaje - sztuczne szczęki zrobione z prawdziwych zębów - zgroza). Wracamy na bazary - musimy kupić kilka pamiątek. Pierwszy stragan, przy którym zatrzymujemy się, oferuje szale, chusty, etc. Gosia chce kupić na pamiątkę turban, a ja robię za manekin. Przymierzam śliczny turban w kolorze indygo, który chcemy zakupić, ale sprzedawca "zaśpiewał" sobie 40 Euro, czym bardzo rozeźlił Gosię - daliśmy sobie z nim spokój. Chwilę później podobny kupujemy za 5 Euro na innym straganie. Cóż - trzeba sobie radzić. U lokalnego rzeźbiarza kupuję dwie figurki wielbłądów - jedną dla mnie, drugą dla krasnalka. Włóczymy się dalej między kolejnymi kramami, zostajemy zaczepieni m.in. przez sprzedawcę lamp, który zna kilka słów po polsku.
Jakimś cudem trafiamy do Medresy Ali Ben Jusufa. Jest to jeden z najciekawszych muzułmańskich zabytków Marrakeszu, w doskonałym zresztą stanie, który jest udostępniony do zwiedzania. Medresa - jest to szkoła koraniczna. Wewnątrz można podziwiać wspaniałe zdobienia ceramiczne i drewniane. Jest tu wiele małych pokoi dla uczniów szkoły, znajduje się tu również wiele malutkich (ale bardzo uroczych) dziedzińców i zakamarków. Efektowne są nawet toalety zlokalizowane w dawnym pomieszczeniu do ablucji. Gdy opuściliśmy medresę musieliśmy wyglądać bardzo samotnie, bo zaraz przypałętał się do nas pseudo-przewodnik oferujący wycieczkę do garbarni. Temat garbarni nas zainteresował, więc ruszyliśmy w kierunku wskazanym przez przewodnika. Dotarliśmy do dzielnicy, w której znajduje się kilka garbarni. Mieliśmy okazję zwiedzić jedną z nich. Nie są to specjalnie zachęcające miejsca - jeden wielki syf i smród (na tyle wielki, że zaoferowano nam świeżą miętę do przytknięcia do nosa). Nie mniej - mamy okazję podejrzeć, jak przygotowuje się skórę do dalszej obróbki - mijamy kadzie w której najpierw trawi się skóry, a później barwi. Wg danych naszego kolejnego przewodnika (jeden nas przyprowadził, drugi oprowadził) w takiej garbarni pracuje ok. 40 berberyjskich rodzin (!!!). Jest to ciężka robota. Przewodnik zaprowadził nas do sklepu, gdzie zostaliśmy niemalże zmuszeni do zakupu pięknego kilimu. Wprawdzie udało się nam znegocjować cenę z wyjściowych 3500 DH do poziomu 735 DH, ale wychodząc i tak mieliśmy wrażenie, że sporo przepłaciliśmy. Nie mniej - kilim jest śliczną pamiątką. Gdy wyszliśmy z garbarni przypomniał o swoim istnieniu przewodnik oprowadzający nas - wyłudził od nas ostatnie marokańskie monety. Ale stwierdziliśmy, że należało mu się, w końcu coś tam nam pokazał. Jak tylko odszedł - przypomniał o swoim istnieniu pierwszy przewodnik, który nas tu przyprowadził. Ten - był bardzo niesympatyczny, a my mieliśmy z nim spory problem. Wlókł się za nami całkiem długo, odczepił się z łaską, gdy daliśmy mu 1 Euro. Nie mniej był tym oburzony. My zresztą też.
Wracamy do Dżemaa El-Fna, skąd - po szklaneczce soku pomarańczowego - wracamy taksówką na popołudniową "drzemkę" do hotelu - Gosia renegocjuje wartość taksówki (teraz płacimy już tylko 10 DH). Kilkugodzinna przerwa była nam potrzebna. W końcu jesteśmy już dość długo w podróży. Nie mniej, nie wysiedzieliśmy zbyt długo w hotelu i jak tylko zaczęło się szarzyć na niebie to wróciliśmy (kolejną taksówką, rzecz jasna) do centrum. Nocne życie w Marrakeszu nam się spodobało więc wróciliśmy na kolejne porcje soku pomarańczowego oraz kolację. Najpierw spałaszowałem doskonałą gęstą zupę (chyba z owoców morza, ale nie jestem pewien), a potem zjedliśmy razem z Gosią kolację, na którą składały się kiełbaski, frytki, oliwki, sałatka i placki ziemniaczane. Pycha. Miłą atmosferę zakłócił jedynie kucharz, który oszukał nas na 20 DH. Niech mu to na zdrowie wyjdzie. Po kolacji ruszyliśmy na ostatni spacer po bazarkach i centrum Marrakeszu.
W drodze powrotnej zadzwoniliśmy do Polski - do Asi i do rodziców. Trochę oberwaliśmy po uszach, bo zbyt rzadko się z nimi kontaktujemy. No cóż - chyba sobie zasłużyliśmy. Gosia chyba już ma dość. Coś mi się wydaje, że dzisiejszy dzień to już koniec naszej wyprawy. Ale cóż jej się dziwić, w sumie spędziliśmy już prawie 40 dni w podróży, z czego większość w samochodzie.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż