Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9459
razy
Przez dwa następne, słoneczne dni leżeliśmy na plaży i pływaliśmy w morzu oglądając przepiękna rafę koralową. Plaża koło naszego ośrodka była zaniedbana a żeby popływać należało przejść ze sto metrów po płyciźnie pośród plączących się roślin. Na dnie leżało też wiele kawałków rafy koralowej wbijających się stopy, więc kąpaliśmy się w sandałach. Mimo tych wielu niewygód było jednak warto.
Kiedy wieczorem kolejnego dnia położyłem się spać znowu coś uharatało mnie w małego palca u stopy. Ból był taki jakby ktoś spuścił mi kantem cegłę. Szybko zapaliłem światło i obejrzałem palca. Właściwie nic na nim nie było widać, ale bolał mnie jak cholera. Żadnego szczura nie widziałem więc przejrzałem swoją poszwę. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem dużego czarnego wija. Wyciągnąłem go na podłogę i poćwiartowałem scyzorykiem. Chciałem pokazać go rano towarzyszom podróży, ale jak tylko zgasiłem światło przybiegł szczur i go zjadł.
Drugiego września wypożyczyliśmy skuter i na zmiany jeździliśmy nim po wyspie. Właściwie to Tomek robił za kierowcę i woził nas na kolejne punkty spotkań. Ja po swoim ostatnim wypadku miałem jeszcze mały wstręt do skuterów. W ten sposób zwiedziliśmy całą wyspę. Właściwie wyspa nie była szczególnie duża i dałoby się ją zjechać rowerem, ale drogi wiodły po górach i tym upale byłoby to bardzo męczące, a przecież przyjechaliśmy tu się byczyć a nie męczyć. Następnego dnia nastąpiło apogeum tego byczenia się. Cały dzień leżeliśmy w hamakach, albo siedzieliśmy w restauracji popijając piwko i shake’i. Był to ostatni dzień naszego pobytu na wyspie.
Czwartego września rano opuściliśmy nasz ośrodek i pick-upem dojechaliśmy do Haadrin. O 9.30 odpłynęliśmy promem do Big Budda Piere na Ko Samui. Stamtąd trochę na stopa a trochę kursowym pick-upem dojechaliśmy południowym skrajem wyspy do przystani promów samochodowych, tej samej do której przypłynęliśmy w drodze na wyspę. Południowa strona Ko Samui to rozrywkowo – wypoczynkowe centrum wyspy, gdzie nawet o tej porze roku było wielu zachodnich turystów. Było tam pełno dyskotek, restauracyjek, luksusowych hoteli i pięknie zadbanych, piaszczystych plaż – zupełnie jak na amerykańskich filmach. Po ulicach biegały opalone, dorodne biusty i jędrne pośladki. Szkoda, że tylko tędy przejeżdżaliśmy. Po drodze spotkaliśmy kilka razy gościa, który dawał się łapać na stopa, ale przez samym odjazdem żądał zapłaty jak za kursowy autobus. Nie daliśmy się naciągnąć na jego numer odjechał z niesmakiem. Widzieliśmy, że podobnie postępował z innymi autostopowiczami. Prom z Thong Yong płynął do stałego lądu jakieś półtorej godziny. Już na pokładzie złapaliśmy stopa do Surat Thani. Stopem dojechaliśmy jednak tylko do przedmieść i do centrum dojechaliśmy busem.
Następnym celem naszej wyprawy miała być wyspa Ko Libong leżąca na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego. Niestety ostatni autobus do Trang, najbliższej większej miejscowości w pobliżu wyspy, odjechał o godzinie 15.00. Pojechaliśmy zatem w okolice stacji kolejowej, aby dostać się do Trang porannym pociągiem. Na noc zatrzymaliśmy się w hotelu tuż przy dworcu. Wieczorem udaliśmy się na pobliski bazar gdzie dobrze się najedliśmy i zrobiliśmy małe zakupy.
Wcześnie rano, bo już o 6.30 pojechaliśmy pociągiem na południe. O 12.00 dojechaliśmy do Kantang, leżącego nieopodal wybrzeża Morza Andamańskiego. Jest to niewielkie miasteczko leżące nad kanałem prowadzącym od morza. Aby dostać się do przystani, z której odpływały promy na Ko Libong przepłynęliśmy kanał. Niestety dalej nic nie jechało a na dodatek zaczął lać deszcz. Przy dordze na skraju miasta spotkaliśmy kilku podpitych tubylców. Jedni zaoferowali nam nocleg w ich chacie, ale my chcieliśmy gnać w kierunku wybrzeża. Jeden z nich uprzytomnił sobie w swoim zamroczeniu, że miał motor i bardzo chętnie go nam pożyczy. Wszyscy namawiali nas do skorzystania z tej propozycji. W końcu wzięliśmy tego rozklekotanego grata i postanowiliśmy pojechać na zwiad. Jako, że Olimpia nie czuła się najlepiej tego dnia została z plecakami na przystanku a ja z Tomkiem pojechaliśmy ku wybrzeżu.
Ubrani w granatowe płaszcze przeciwdeszczowe i z jednym plecakiem na plecach musieliśmy wyglądać zabawnie w tej ulewie. I pewnie tak wyglądaliśmy bo wszyscy, których spotkaliśmy po drodze gapili się na nas jak na kosmitów. Zresztą żadni inni wariaci nie wsiadali tego dnia na motory. Po blisko godzinnej jeździe pod wiatr dotarliśmy zmarznięci do wioski leżącej na wybrzeżu. Nie było to jednak tak jak sobie wymarzyliśmy. Na morzu panował sztorm, do Ko Libong od tygodnia nie pływały promy a za nocleg w tutejszych pensjonatach zakrzyczeli horrendalną sumę 500 bathów. Zamoczyliśmy więc nogi w ciepłych wodach Morza Andamańskiedo, wsiedliśmy na nasz szczątkowy skuter i pognaliśmy z powrotem. Niestety na miejscu okazało się, że Olimpia złapała jakiegoś pick-upa i pojechała za nami. Po drodze nawet wydawało nam się, że ją widzieliśmy, ale nie byliśmy pewni. Na miejscu stwierdziliśmy, że ja zaczekam a Tomek po nią pojedzie. Umówiliśmy się też, że jak się nie spotkamy to będziemy następnego dnia jechać do Bangkoku ustalonym pociągiem. Po godzinnym oczekiwaniu trochę zmarzłem i zgłodniałem, więc przepłynąłem kanał, żeby zjeść coś w centrum Kantang. Po obiedzie czekałem na nich koło przystani promowej, ale długo się nie pojawiali. Zacząłem więc szukać hotelu, ale najtańszy kosztował aż 200 bathów. Robiło się już późno więc wsiadłem w autobus i pojechałem do Trang szukać taniego hotelu. Tam znalazłem całkiem przyzwoity Phu Hotel za 100 bathów.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż