podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Tajlandia-Birma-Laos
reklama
Robert Kiesiak
zmień font:
Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany 9453 razy

Laos

Po drugiej stronie rzeki był już Laos. Po przejściu kontroli celnej i granicznej wymieniliśmy walutę. Za jednego dolara wyszło 9300 kipów (1 bath = 255 kipów). Po odprawie znaleźliśmy hotelik i poszliśmy pokręcić się po miasteczku. Ludzie byli raczej dobrze do nas nastawieni, jedni chcieli nas nawet zaprosić na jakąś pijacką imprezę, ale nie skorzystaliśmy. Dowiedzieliśmy się też, że aby wyjechać z Ban Houayxay trzeba być na dworcu autobusowym bardzo wcześnie rano. Następnego dnia o 6 rano zapłaciliśmy po 50 bathów za hotel i poszliśmy w kierunku bazaru, obok którego znajdował się przystanek. Na targowisku można było kupić wszelkie paskudztwa: brudne świnie, mięso, żaby, karaluchy, szczury, pędraki i inne robaki, a wszystko to do jedzenia.
Bilety na pick-up’a do Luang Nam Tha kupiliśmy u ubranego w chiński mundurek urzędasa. Przy małym metalowym stoliku wypisał nam skrupulatnie bilety, za które zapłaciliśmy po 50 tys. kipów. Po wypisaniu wskazał nam samochód, do którego szybko wskoczyliśmy. Udało mi się załapać na siedzenie w kabinie. Reszta z nas siedziała w budzie. Zarówno w kabinie jak i z tyłu ścisk był straszny. W porywach naszym samochodem jechało nawet 18 osób nie licząc załogi i inwentarza żywego. Z powodu ulewnych deszczów jakie od kilku tygodni padały w regionie droga była bardzo błotnista i od początku nie było pewności czy w ogóle uda nam się dojechać. Nasz kierowa dzielnie brnął przez kałuże błota zostawiając inne nieliczne na tej drodze pojazdy za sobą. Często też konsultował stan drogi z kierowcami nadjeżdżającymi z przeciwka. Jego dynamiczna jazda wywołała chorobę lokomocyjną u naszej towarzyszki Doroty. Po paru jej pawiach zamieniłem się z nią i przeszedłem na pakę, gdzie było na pewno mniej wygodnie, ale za to dużo weselej. W połowie drogi dojechaliśmy do miejsca, gdzie ugrzęzło w błocie kilka samochodów. Po blisko godzinie walki udało się wypchnąć auta z błota. Kierowcy okupili to jednak kąpielą w błocie. Niedaleko tego miejsca w rowie leżała ciężarówka z węglem. Po kilku następnych kilometrach dotarliśmy do wioski Viangphoukha, gdzie zjedliśmy obiad i zmieniliśmy pick-up’a na bardziej terenowego (o wyższym zawieszeniu). Droga przez północny Laos była bardzo malownicza. Zewsząd otaczały nas zielone góry. Mimo dużego zachmurzenia i przelotnych, ale obfitych opadów deszczu okolica była niezwykle malownicza. Cały przejazd zajął nam 9 godzin, w czasie których przejechaliśmy zaledwie 130 kilometrów.
W Luang Nam Tha znaleźliśmy tani hotelik po 5000 kipów za osobę. Mieścił się on w starym drewnianym domu pełnym szpar i dziur. Łazienki były oczywiście typu azjatyckiego a za prysznic służył szlauf podpięty do kranu.
Hotel ten miał jednak jedna wielką zaletę; nad łóżkami były duże szczelne moskitiery, które pozwalały spokojnie i bezpiecznie przespać noc. Dobrą kolacje zjedliśmy w restauracji innego hotelu, nieco droższego. Kolacja kosztowała aż 10 tys kipów, ale była naprawdę ucztą dla podniebienia. Jak się dowiedzieliśmy w rozmowie z mieszkańcami prąd w północnym Laosie był tylko 3 godziny dziennie od 18 do 21. Za to można było znaleźć tu budki telefoniczne a nawet kupić całkiem ładne karty telefoniczne. Po wieczornej rozmowie telefonicznej z domem poszliśmy spać. Następnego ranka nawaliłem taką kupę do azjatyckiego kibla, że zupełnie go zatkałem, po czym podjęliśmy decyzję o zmianie hotelu. Jednak to raczej nie mój stolec o tym przeważył a narzekania kobiet na ogólne spartańskie warunki w hotelu. Przenieśliśmy się do hotelu Monychanh Guest Hause, gdzie dzień wcześniej jedliśmy kolację. Hotel ten był rzeczywiści dużo ładniejszy i czystszy, ale nad łóżkami nie było moskitier, co od początku zrażało mnie do tego miejsca. Po przeprowadzce zjedliśmy pyszną noodle soup i zwiedzaliśmy okolice miasteczka. Dotarliśmy do małej górskiej wioski, której mieszkańcy uprawiali ryż na stokach. Krajobrazy wokół Luang Nam Tha były niezwykle malownicze, chociaż kolorystycznie dość monotonne – wszystko było mocno zielone.
Dwudziestego siódmego lipca mieliśmy wyjechać porannym autobusem do Muang Xay. Jednak z powodu konieczności wypicia przez panienki kawy, zjedzenia omleta i wypalenia peta spóźniliśmy się na ten autobus. Miało to swoje dobre i złe strony. Na następny autobus musieliśmy czekać 4 godziny. W międzyczasie do miasteczka ściągali na targ przedstawiciele plemion górskich zamieszkujących okolice. Wielu z nich przybyło w strojach ludowych. Szczególną uwagę skupiliśmy na panienki z wywalonymi na wierzch cyckami. Kiedy jednak zaczęliśmy kierować obiektywy aparatów w ich stronę pochowały swe wdzięki. Innym ciekawym wydarzeniem było zabijanie zwierząt bezpośrednio na placu targowym. Było to widowisko dla osób o silnych nerwach. Około południa odjechaliśmy na pace ciężarówki. Do Muang Xay dotarliśmy po pięciu godzinach drogi pokonując 120 kilometrów (12 tys kipów). Muang Xay było pełne Chińczyków, którzy przyjeżdżają tu w interesach. W samym miasteczku jak i w jego okolicach nic ciekawego nie było, chociaż samo miasteczko było ładnie położone i w porównaniu z Luang Nam Tha wyglądało na dużo bogatsze. Na potrzeby chińskich przybyszów powstało tu wiele burdeli, w których mogli zabawić się po pracy. W związku z brakiem miejsc w hotelach Tomek i Olimpia spędzili pierwszą noc w dość głośnym burdelu.
W drugim dniu pobytu w Muang Xay pojechaliśmy zobaczyć polecany przez przewodnik wodospad Taot Lak Sip-et. Nie ma tam zupełnie nic ciekawego i można powiedzieć, że straciliśmy pół dnia. Po południu poszliśmy na miejski bazar, na którym można było zjeść kilka ciekawych potraw i napić się chińskiego piwa. Na mieście spotkać można było propagandowe plakaty i bilboardy chwalące socjalistyczny ustrój państwa.
Dwudziestego dziewiątego lipca rano wyjechaliśmy pick-up’em do Nong Khiaw. Na miejscu ulokowaliśmy się w tanim Somgnot Geust Hause (2000 kipów). Miasteczko było bardzo malowniczo położne wśród otaczających je wzgórz. Podczas wojny wietnamskiej w otaczających miasto jaskiniach ukrywali się partyzanci. Po obiedzie wybraliśmy się z szefem hotelu na wycieczkę do dwóch takich jaskiń. Z jednej z nich zestrzelono amerykański śmigłowiec. Na ścianach jaskiń widać było jeszcze ślady po kulach z karabinów. Także samo chodzenie po głębokich jaskiniach było bardzo ekscytujące. Przewodnik pokazywał nam wszystkie wielkie robale żyjące w jaskiniach. A potem musieliśmy się koło nich przeczołgiwać w wąskich przejściach. Na koniec wycieczki pojechaliśmy na oddalony o godzinę drogi (pieszej) wodospad. Nie był on atrakcją turystyczną, ale kąpiel w nim pod palącym laotańskim słońcem była prawdziwą rozkoszą.
Strona:  « poprzednia  1  2  [3]  4  5  6  7  8  9  10  11  12  13  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]