Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9453
razy
Jedenastego sierpnia wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy zobaczyć oddaloną o kilka kilometrów od miasta słynną stupę Ing Hang. Jest ona jednym z najświętszych miejsc w Laosie. Podczas przejażdżki rowerowej Olimpia jechała bez koszulki, w samym staniku. Spowodowało to nachalne oglądanie się facetów. Ciekawie reagowały na to zjawisko kobiety, śmiejąc się na głos i pokazując palcami. Dwie z nich mało nie spadły z motoru, którym jechały. Podziwiam poświęcenie naszej koleżanki, która tak bardzo chciała się opalić. Po godzinie jazdy w okropnym upale dotarliśmy do stupy. Nieliczni wierni w skupieniu modlili się przed całkiem ładnym kwadratowym słupem. Jedna z przybyłych rodzin wniosła przed modlitwą kilka butelek coli do wnętrza stupy, po czym odprawiła modły, wyciągnęła butelki i tak poświęcony napój z przejęciem wypiła. Po obejrzeniu stupy objechaliśmy znajdujące się nieopodal malownicze jeziorko. Wokół niego biegła ścieżka rowerowa, a na wielu drzewach wisiały tabliczki informacyjne dotyczące poszczególnych gatunków roślin. Ścieżki wokół jeziora były dobrze opisane i przygotowane.
Następnego dnia wyjeżdżaliśmy do Sepon zobaczyć pozostałości z czasów wojny wietnamskiej. Niestety od samego rana rozłożyła mnie jakaś choroba i czułem się paskudnie – jak na potężnym kacu. O 8 rano zapakowaliśmy się do starego Paz’a. Mimo, że był to autobus a nie ciężarówka to do wysokości siedzeń autobus był załadowany workami z ryżem. Mali Laotańczycy pakowali 80 kilogramowe worki bez większych problemów. Dopiero na tej górze ryżu układali się ludzie, gdzie kto mógł. Każdy z pasażerów miał oczywiście swoje własne toboły, np.: worek ryżu. Na dach nic nie dało się już upchnąć, ponieważ też był nieźle załadowany. Jeszcze przed odjazdem przez małe okienko widzieliśmy małego chłopca, który wyszedł na spacer z chrabąszczem. Miał go na "smyczy". Chrabąszcz wzlatywał w górę i siadał chłopcu na ramieniu. Jak się mogę domyślić koniec końców chrabąszcz został zjedzony. Po blisko dwóch godzinach załadunku worków i ludzi autobus wytoczył się z dworca i ruszył w kierunku Sepon. Po drodze nic ciekawego nie było widać. Paradoksalnie choroba nie pozwalała mi odczuwać niewygód podróży. Nawet lejąca się strugami podczas deszczu do wnętrza woda nie robiła na mnie większego wrażenia. Szefem autobusu była krzykliwa starucha. Do pomocy miała z ośmiu tragarzy. Na najbardziej zatłoczonych odcinkach trasy jechali oni na dachu lub wręcz wisieli za oknami. Do najciekawszych osobliwości w autobusie należała wymalowana "czarownica" z paznokciami długości kilkunastu centymetrów. Paznokcie te były ładnie pomalowane a pani była niezwykle zadbana, chociaż swoje lata miała. Ciekawe jak się taka w Laosie uchowała.
Po dziesięciu godzinach jazdy dotarliśmy do celu. Po drodze mieliśmy kilka przerw na jedzenie i kilka na naprawę naszego wraka. W Sepon zatrzymaliśmy się w jedynym otwartym hotelu. Niestety nie było w nim wody. Ku naszej rozpaczy nikt w okolicy nie organizował wycieczek po szlaku Ho Chi Minha. W mieście były co prawda tablice ostrzegające o niewybuchach i minach, ale to wszystko co przypominało wojnę.
Cały następny dzień leżałem w hotelu i czułem się okropnie. Nie wiele straciłem, gdyż Tomek i Olimpia nic ciekawego tego dnia nie zobaczyli. Mieli co prawda plany, aby pójść na piechotę drogą na południe Laosu. Pogłoski, że na drodze nie ma mostów i sprzeciw Olimpii odwiodły Tomka od tego pomysłu. Po za tym nie było gwarancji, że po drodze można napotkać coś ciekawego.
Czternastego rano puściłem pawia i około ósmej wyjechaliśmy z powrotem do Savanakhet. Tym razem jechaliśmy starym Kamazem. Autobus był cholernie głośny i cuchnący. Siedzenia nie były drewniane jednak wygody nie można im było zarzucić. Były zupełnie pionowe i bardzo wąskie. Miejsca na nogi było jak zwykle dla 140 centymetrowego laotańskiego "byka". W tą stronę na szczęście nie jechaliśmy na workach z ryżem. Po licznych przystankach i zmianie koła dotarliśmy do Savanakhet. Była godzina szesnasta. Na dworcu zjadłem "noodle soup", po której poczułem się znacznie lepiej. Wzmocniłem się jeszcze napojem energetyzującym i poczułem się całkiem dobrze. Około 18 odjechaliśmy autobusem do Pakxe. Był to prawdziwy autobus z normalnymi siedzeniami. Był on jednak niemiłosiernie zatłoczony, a oprócz ludzi i worków z ryżem do środka wpakowano sporych rozmiarów silnik spalinowy. W Pakxe szybko znaleźliśmy hotel i poszliśmy spać.
Rano zauważyłem, że miałem mocno powiększone węzły chłonne i sikałem na czerwono. Postanowiliśmy znaleźć jakiegoś lekarza. W tym celu odwiedziliśmy znajdujący się w centrum miasta szpital. Nie było w nim akurat żadnego lekarza a widok obskurnych i brudnych sal i takiego samego personelu znacznie poprawił mój stan i odechciało mi się chorować. Po zwiedzeniu miejscowego targowiska i zjedzeniu pysznych ciastek budyniowych znaleźliśmy całkiem przyzwoity gabinet lekarski, ale był czynny dopiero wieczorem. Do wieczora czułem się dobrze, więc zwiedziłem miasto pełne zabytków francuskiej architektury. W całym mieście unosił się zapach świeżo prażonej kawy, która była zbierana na otaczających Pakxe równinach. Niedaleko znajdowało się największe zagłębie kawowe Laosu: "Bolaven Plateau". Wieczorem udałem się do lekarza, który miał przed laty praktykę w Monachium w Niemczech. Stwierdził, że to jakaś wewnętrzna infekcja i dał mi trochę tabletek. Za wizytę i tabletki zapłaciłem 4 dolary. Tabletki chyba były dobre bo po dwóch dniach mi przeszło.
Szesnastego rano zjedliśmy "noodle soup". Była to całkiem inna zupa bo przygotowana była przez Wietnamczyka. Po śniadaniu popłynęliśmy łodzią do Champasak. Rejs trwał około półtorej godziny. Na miejscu zatrzymaliśmy się w Kham Phu Geust Hause. Za nocleg zapłaciliśmy po 5 tys. od osoby. Zaraz po zameldowaniu pojechaliśmy tuk-tukiem do ruin Vat Phou – największej Khmerskiej świątyni z okresu Angkor w Laosie. Ruiny świątyni położonej na zboczu wzgórza były dość mocno oplecione roślinnością. Cała świątynia położona była na obszarze kilku hektarów i robiła ogromne wrażenie. Z jej górnego poziomu rozpościerał się widok na równinę Mekongu. Zwiedzanie kompleksu świątynnego zajęło nam kilka godzin.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż