Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9453
razy
Siedemnastego sierpnia spakowaliśmy plecaki i tramwajem rzecznym popłynęliśmy w dół rzeki, gdzie znajduje się Si Phan Done (4000 wysp). Wyspy te znajdowały się na liczących 14 kilometrów szerokości rozlewiskach Mekongu. Największa z wysp Done Khong miała kilkanaście kilometrów długości i kilka szerokości i znajdowała się zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy z Kambodżą. Do tej właśnie wyspy chcieliśmy dopłynąć. Rejs trwał 8 godzin i był jednym z najciekawszych etapów w podróży. Z dachu łodzi, na którym siedziałem rozpościerał piękny widok na okolicę. Gdy łódź dobijała do kolejnych wiosek wszystkie dzieci przybiegały powitać podróżnych a dorośli przybiegali sprzedać przekąski. Około 17 dotarliśmy do Muang Xing na zachodnim brzegu wyspy a miasteczko Muang Khong, w którym był hotel znajdowało się po stronie wschodniej. Ponieważ taksówkarze chcieli horrendalnych sum za ten ośmiokilometrowy odcinek zarówno my jak i kilku Australijczyków poszliśmy na piechotę. Droga wiodła przez mocno zielone pola ryżowe, pośród których rosły pojedyncze palmy. Po półtorej godzinie marszu dotarliśmy do Muang Khong, gdzie zatrzymaliśmy się w bardzo fajnym hotelu Done Khong Geust Hause. Nocleg kosztował tylko 7000 tys. kipów, ale mała butelka pepsi aż 2,5 tys. kipów.
Rano przepłynęliśmy rzekę i dalej pick-up’em pojechaliśmy do wodospadu Khone Pha Pheng. Jak podaje wydany przez Laotańczyków prospekt jest to największy wodospad południowo-wschodniej Azji. Do wodospadu prowadziła bardzo dobra, nowa droga, a wokół niej rozciągały się bajeczne krajobrazy. Przy samym wodospadzie można było zjeść metrowej długości jaszczura lub jedną z kilku serwowanych tu ryb. Zdecydowaliśmy się na rybkę bo żyjący jeszcze i przywiązany do drzewa jaszczur był dla nas nieco za drogi. Oczywiście jak na polskie warunki to był raczej tani, bo nie kosztował więcej niż 100 złotych, ale nasze skromne budżety nie przewidywały tak wykwintnych posiłków. Pieczona na ognisku ryba też była dobra. Sam wodospad wywarł na nas ogromne wrażenie, chociaż nie był bardzo wysoki. Masy brunatnej wody przetaczały się z wielkim hukiem na szerokości kilkuset metrów. Aby w pobliżu wodospadu porozmawiać trzeba się było nieźle nakrzyczeć. Spadek wody poprzecinany był wyrastającymi kępami drzew. Nad jednym ze spadków wody rozciągnięte były dwie linki. Po tych linkach przechodzili rybacy łowiący ryby w wodach wodospadu. Ryzykując życie przechodzili niczym cyrkowcy stąpając po jednej lince i trzymając się drugiej zawieszonej nad ich głowami. Nie wyobrażam sobie jak można po tym przejść, a tubylcy biegają po nich i do tego łapali dzidą ryby.
Po powrocie z wodospadu kupiliśmy zielony syrop, który rozcieńczaliśmy w wodzie. Syropy te miały landrynkowy smak i były w Laosie bardzo popularne. Oprócz zielonego było jeszcze kilka innych kolorów, ale ich smak był nieco gorszy. Choć na początku wyprawy syrop wydawał mi się bardzo dobry to pod koniec miałem go serdecznie dość.
Dziewiętnastego sierpnia wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy zwiedzić wyspę. Na wyspie dominowały niewielkie pola ryżowe rozdzielone równie niewielkimi lasami i pojedynczymi wolno rosnącymi palmami. Objechanie całej wyspy na starych rozklekotanych rowerach zajęło nam ponad pół dnia. Bardzo zmęczeni pedałowaniem w tropikalnym upale dotarliśmy do hotelu i po kąpieli postanowiliśmy pojechać stopem do Pakxe. Przepłynęliśmy rzekę i stanęliśmy przy drodze. Niestety samochody pojawiały się raz na kilkadziesiąt minut. Po kilku godzinach bezskutecznego machania wróciliśmy do hotelu na wyspie. Nie złapaliśmy stopa a nie jechał tego dnia już żaden autobus.
Następnego dnia wcześnie rano przepłynęliśmy po raz kolejny Mekong i o szóstej rano złapaliśmy autobus do Pakxe. Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do przedmieść Pakxe, gdzie znajdował się dworzec autobusowy. Kolejne 8 kilometrów dzielące nas od centrum miasta przejechaliśmy tuk-tukiem. Nasz ostatni dzień w Laosie spędziliśmy na robieniu zakupów, objadaniu się i piciu rewelacyjnego Beerlao.
Dwudziestego pierwszego sierpnia opuszczaliśmy Laos. Rano wymeldowaliśmy się z hotelu i promem miejskim przepłynęliśmy Mekong. Już na promie złapaliśmy stopa do granicy. Na pace pick-up’a dotarliśmy pod sam posterunek graniczny. Na miejscu spotkała nas niespodzianka: w soboty i niedziele przejście nieczynne. Nie mogliśmy opuścić Laosu bo przejście było zamknięte, ale nie mogliśmy też zostać bo właśnie w tym dniu kończyła się nasza wiza. Chcieliśmy dostać się do Tajlandii bez pieczątek odprawy Laotańskiej (przejście po stronie tajskiej było czynne), ale w ostatnim momencie zostaliśmy cofnięci. Postanowiliśmy więc przegadać laotańskich graniczników. Okazało się, że można przekroczyć granicę, ale po uiszczeniu odpowiedniej opłaty. Wynosiła ona około 5 dolarów. Po długich targach udało mi się stargować tą cenę do 60 bathów, czyli trochę ponad jednego dolara. Po szybkiej odprawie znaleźliśmy się ponownie w Tajlandii.
Tajlandia
Zaraz po przekroczeniu granicy złapaliśmy busa do Phibun Mangsahan skąd pick-up’em dojechaliśmy do Ubon Rathathani. Z Ubon Rathathani pojechaliśmy pospiesznym pociągiem do Buri Ram. Zarówno bus jak i pick-up kosztowały nas po 20 bathów a pociąg aż 80 (40 + 40 za pośpiech). Na miejscu znaleźliśmy tani hotelik i poszliśmy na noodle soup.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż