Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9453
razy
Dwudziestego drugiego sierpnia rano zostawiliśmy rzeczy w hotelu i pojechaliśmy stopem do Phanom Rung, gdzie znajduje się dobrze zachowana i odrestaurowana świątynia khmerska z okresu angkor. Przy wejściach do świątyni znajdowały się pięciogłowe smoki. W oknach obiektów świątynnych podobnie jak w innych khmerskich świątyniach widniały charakterystyczne dla architektury okresu angkor kolumny. Cały kompleks miał jedną zasadniczą wadę – przetaczały się tu tłumy turystów, a w szczególności zorganizowanych grup turystycznych. Tego typu turystów z rozwydrzonymi bachorami nie trawię najbardziej. Nie rozumiem dla czego rodzice katują swoje dzieci koniecznością zwiedzania miejsc, które tych malców zupełnie nie interesują. Po powrocie ze świątyni poszliśmy na pyszne lody. Za cały wielki puchar lodów zapłaciłem półtora dolara.
Następnego dnia rano pojechaliśmy pociągiem do Nakhon Ratchasima. Tam postanowiliśmy zostać do wieczora. Na stacji kolejowej zostawiliśmy plecaki i cały dzień włóczyliśmy się po mieście. Miasto jest raczej nieciekawe i jedyną atrakcją był targ pełny ciekawych warzyw, owoców i owoców morza. Na kolację kupiłem sobie pięknego arbuza. I jak zwykle po arbuzie złapała mnie sraka. Akurat w momencie, kiedy musieliśmy iść na pociąg do Bangkoku. Po drodze nie było żadnego sracza i jakoś postanowiłem z kulą w brzuchu dowlec się do stacji. Kiedy wchodziliśmy na stację ukazywały mi się gwiazdy przed oczami. Na peron wjeżdżał właśnie jakiś pociąg, ale do odjazdu naszego było jeszcze ze dwadzieścia minut więc pobiegłem się spokojnie wysrać. Kiedy tylko pierwsza porcja sraki wyleciała ze mnie z prędkością pociągu pośpiesznego Tomek z Olimpią wbiegli do kibla z krzykiem, że mam się zbierać bo nasz pociąg odjeżdża. Stwierdziłem, że robią sobie jaja z mojego nieszczęścia i nie zważając na ich krzyki spokojnie kontynuowałem wypróżnianie. Ale poza nimi zaczął drzeć się jeszcze jakiś Taj. Wciągnąłem więc pospiesznie portki i wybiegłem ze sracza. Kiedy wybiegałem na peron gapił się na mnie cały pociąg. Wszyscy gapili się i coś wesoło pokrzykiwali. Zabrałem plecak, bilet był już wypisany, zapłaciłem szybko i pobiegliśmy do pociągu. Jak tylko wsiedliśmy pociąg ruszył. Okazało się, że mieliśmy złą godzinę odjazdu. No może godzina ta była dobra, ale odnosiła się do innej stacji w tym mieście. Położyliśmy plecaki i mogłem spokojnie pójść dokończyć ceremonię.
Do Bangkoku dotarliśmy o trzeciej w nocy. Przed dworcem złapaliśmy motorikszę i pomknęliśmy przez puste ulice do dworca autobusowego. Kierowca pędził jak szalony, jednak do wyczynów słynnych teherańskich taksówkarzy było mu jeszcze daleko. Z dworca pojechaliśmy autobusem do Kanchanaburi, gdzie znajdował się słynny z filmu most na rzece Kwai. Oczywiście film kręcony był zupełnie gdzie indziej i sfilmowany został zupełnie inny most. Na miejsce dotarliśmy po 3 godzinach, z czego połowę czasu przebijaliśmy się przez Bangkok. Mimo ośmiu pasów wiodących w jednym kierunku tworzyły się na obrzeżach tajskiej stolicy ogromne korki.
W Kanchnaburi znaleźliśmy nocleg w hotelu na rzece. Do poszczególnych pokoi - domków dochodziło się po drewnianych pomostach. Przez dziurę w swoim domku widziałem fale rzeki Kwai. Domek w hotelu River Geust Haus był wielkości 4 metrów kwadratowych z czego większość tej powierzchni stanowiło "podwyższenie sypialne". Na wodzie znajdowała się też bardzo przyjemna hotelowa restauracja. Jedyną częścią hotelu położoną na lądzie były sanitariaty. No sanitariaty to trochę słowo na wyrost, po prostu sracze i prysznice. No, ale nocleg kosztował tylko 40 bathów.
Po zakwaterowaniu poszliśmy zobaczyć słynny most na rzece Kwai. Jest to solidna metalowa konstrukcja oparta na kamiennych słupach. Do dziś raz dziennie przejeżdża po nim pociąg. No to wydarzenie czekało wielu turystów z aparatami, głównie japończyków, chociaż przejeżdżający skład raczej nie przypominał ciufci z okresu drugiej wojny światowej. Koło mostu stała co prawda jakaś stara lokomotywa, ale wisiała na niej paskudna reklama, co uniemożliwiało zrobienie zdjęcia. Samo miejsce zrobiło na mnie bardzo niekorzystne wrażenie głównie ze względu na jego komercyjny charakter. Wszędzie sprzedawcy pamiątek i reklamy. Dużo bardzie podobał mi się cmentarz żołnierzy japońskich. Nie było tam tłumów autokarowych turystów, a ustawiony grobowiec miał bardzo ciekawy kształt.
Dwudziestego piątego sierpnia rano poszukaliśmy najtańszej wypożyczalni motorów i wypożyczyliśmy dwa skutery, żeby pojechać do wodospadu Erewan. Wypożyczenie na cały dzień kosztowało 150 bathów, do tego benzyna za 62 bathy. Na początku jeżdżenie skuterem wcale nie było, takie łatwe. Nigdy wcześniej nie jeździłem na motorze, a doświadczenia z jazdy rowerem okazały mało przydatne. Podczas treningów na ulicach miasta pogubiliśmy się i do oddalonego o 60 kilometrów wodospadu pojechaliśmy osobno. Spotkaliśmy się już przy samym wodospadzie, a właściwie przy ciągu wielu wodospadów. Pod najniżej położonym wodospadzie utworzył się sporych rozmiarów basen, w którym kąpało się sporo ludzi, głównie Tajów. Też skorzystaliśmy z kąpieli w błękitnych wodach rzeki. Zaskoczeniem były dla nas duże ryby sprawdzające, czy przypadkiem nie jesteśmy jadalni. Rybki te nie robiły nam żadnej krzywdy, ale nie przyzwyczajeni byliśmy do ciągłego, choć delikatnego skubania.
Kolejne, położone coraz wyżej wodospady schowane były pod gęstym dachem uformowanym z bujnej południowej roślinności. Woda miała ciemno błękitny odcień i odbijały się od niej nieliczne przebijające się promienie słońca. Kaskadowe wodospady Erewan były niewątpliwie jednym z najbardziej malowniczych miejsc w Tajlandii. Dodatkową atrakcją były chowające się koło wąskiej ścieżki metrowej długości jaszczury. Chyba były niegroźne, w końcu nas nie pożarły. Po kilku godzinach spędzonych w tym niezwykłym miejscu chcieliśmy zobaczyć jeszcze jeden wodospad w drodze powrotnej. Niestety przy skręcie z drogi głównej prowadzącej do Kanchanaburi jakiś skuter zajechał mi drogę i przy jego wymijaniu wpadłem w poślizg. Pomyliłem hamulce i straciłem panowanie nad skuterem. Nie wiedząc co zrobić wyprostowałem kierownicę i leciałem w kierunku zielonej wysepki. Odbiłem się o wysoki krawężnik i wyleciałem przez kierownicę. Nie chwaląc się, mój lot był ponoć rewelacyjny. Olimpia, która obróciła się i to widziała śmiała się do końca wyprawy. Szybko otrząsnąłem się z szoku i zgasiłem silnik. I to był problem, bo później nie mogłem go zapalić. Na dodatek odleciało kilka kawałków plastiku i co nieco się obtarło. Wtedy bałem się jak oddam skuter, w końcu zastawiłem za niego paszport. Mimo wielu prób silnik nie chciał załapać. Zapalił dopiero na popych. Zrezygnowaliśmy z dalszego zwiedzania i pojechaliśmy oddać skutery. W wypożyczalni jakiś gość oglądał skrzętnie motor, ale nie miał większych uwag i całe szczęście nie próbował go odpalić. Za jakiś kawałek plastiku chciał 100 bathów. Dałem mu bez targów, zabrałem paszport i szybko się zmyłem.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż