Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9459
razy
Mieszkający tu Karenowie byli katolikami. Darek dał dziadkowi z naszej chaty obrazek z papieżem, co było dla tubylca bardzo wzruszającym wydarzeniem – rozpłakał się i wypalił kolejnego skręta. Wieczorem poszliśmy pokręcić się po okolicznym lesie i pohuśtać się na lianach. Las był bardzo głośny. Mimo, że nie było w nim dużo owadów to jak już jakiś przelatywał, trzeba było się odchylać bo jakby trafił, to by z pewnością guza nabił. Noc nie przyniosła nam już żadnych wrażeń.
Kiedy rano obudziłem się wyszedłem przed chatę. Do wioski wchodziła następna grupa turystów. Zatrzymali się i zaczęli mi robić zdjęcia. Ciekawe czy pokazali je po powrocie do domu i powiedzieli "A tak wygląda prawdziwy Karen"; a może powiedzą "do wiosek Karenów podchodzą człekokształtne małpy" - tego nie wiem.
Po śniadaniu poszliśmy górskimi szczytami do kolejnej wioski Karenów. Tam wykąpaliśmy się w rzece i zjedliśmy na obiad tradycyjną chińską zupkę z torebki. Po obiedzie z tej malowniczej wioski wyjechaliśmy na słoniach do wioski plemienia Lichu. Przejażdżka trwała prawie 2 godziny i była super. Największą atrakcją w wiosce Lichu były kobiety, które pół nagie robiły pranie w rzece. Trochę krępowaliśmy się robić im zdjęcia, ale chyba niepotrzebnie. Wieczorem przyszła potężna ulewa i kobiety Lichu pochowały się w chatach. Kolację podały nam już całkiem ubrane - w strojach ludowych.
Kolejnego ranka czekała na nas chyba największa atrakcja tekkingu: "bamboo rafting", czyli spływ rzeką na bambusowej tratwie. Na czas spływu naszego przewodnika zastąpił kapitan tratwy. Jak się dowiedzieliśmy niedawno wyszedł z pudła, gdzie siedział za przemyt. Przed rozpoczęciem spływu wsadziliśmy nasze bagaże do plastikowych worków na wypadek zalania tratwy lub jej wywrotki. Do trzymania się na tratwie i do jej sterowania dostaliśmy bambusowe kije. W czasie spływu lawirowaliśmy między wystającymi z rzeki głazami. Pod wodzą kapitana udało nam się przepłynąć kilka godzin bez wywrotki, chociaż wiele razy obcieraliśmy tratwę o kamienie. Na łagodnych odcinkach rzeki mogliśmy poleżeć na tratwie lub popluskać się w rzece. Po spływie pojechaliśmy jeszcze obejrzeć plantację orchidei. Po powrocie do Chiang Mai znaleźliśmy nowy hotel. Wieczorem poszliśmy napić się coli i skosztować rambutanów.
Koło południa 22 lipca wyjechaliśmy do Chiang Rai. Droga zajęła nam ponad 4 godziny. Na miejscu zatrzymaliśmy się w Ya Geust Hause (40 bathów). Chiang Rai miało być naszą bazą wypadową do Birmy. Następnego dnia rano wyjechaliśmy autobusem do przygranicznej miejscowości Mea Sai (1,5h). Na wycieczkę pojechaliśmy bez Tomka i Olimpii, którzy zostali z powodu choroby. Z dworca autobusowego musieliśmy jeszcze podjechać do samej granicy.
Birma
Przekroczenie granicy kosztowało nas 50 bathów po stronie tajskiej i 5 USD po birmańskiej. Z resztą Birma oficjalnie nazywała się Myanmar. Po przekroczeniu granicy od razu poszliśmy zjeść coś hinduskiego, ponieważ w Birmie bardzo wyraźne są wpływy kuchni indyjskiej. Jako, że nie chcieliśmy tracić za dużo czasu zjedliśmy pyszne samossy. W mieście Tachilek obejrzeliśmy piękną świątynię Buddy i wielką pozłacaną stupę. Znaleźliśmy tu także mały i skromny kościół katolicki w centrum miasta. Oprócz budowli sakralnych i bardzo oryginalnego birmańskiego pisma największą atrakcją było dla nas tanie chińskie piwo. W tym upale było dla nas wybawieniem. Na obiad poszliśmy do bardzo eleganckiej restauracji. Obiad jaki zjedliśmy był bardzo dobry a wizytówka jaka dostaliśmy powaliła mnie na kolana. Była sztywna, plastikowa i o bardzo przyzwoitej grafice. W Polsce nigdy takiej eleganckiej nie wiedziałem. Po obiedzie poszliśmy pokręcić się po mieście. Na ulicach dało się zauważyć liczne patrole wojskowe co przypominało o ustroju Birmy. Na targu kupiłem ciemne okulary, które z resztą noszę do dzisiaj. Ciekawostką był również ogromny fikus rosnący przy ulicy. Pamiętałem takiego ze swojego mieszkania, tylko że u mnie był kwiatkiem, a tu drzewem. W Birmie obowiązującą walutą był kyat, ale nie używało się jej w obrotach z obcokrajowcami w Tachilek. Wszystkie ceny podawano nam w bathach. Kilka banknotów dostaliśmy na pamiątkę, gdyż nie przedstawiały żadnej wartości. Po powrocie z Birmy nie zdążyliśmy na ostatni autobus powrotny do Chiang Rai, więc poszliśmy na stopa. Po chwili złapaliśmy jakiegoś gościa z plemienia Akha. Co prawda nie jechał do Chiang Rai, ale zabrał nas do swojej wioski. Tam pokazał nam ich kościół, który mieścił się w niewielkim namiocie, w którym stało kilka ławek. Po pokazaniu wioski odwiózł nas swoim pick-up’em do Chiag Rai. Wypiliśmy razem colę i nasz dobroczyńca wrócił do siebie.
Dwudziestego czwartego lipca upuściliśmy Chiang Rai i udaliśmy się autobusem do granicznego miasteczka Chiang Khong (3h). Jeszcze po stronie tajskiej zjedliśmy obiad i po krótkiej odprawie wsieliśmy na łódź, którą przepłynęliśmy Mekong.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż