Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9453
razy
Następnego dnia rano zjadłem miejscowy przysmak rice soup z rybnymi kulkami. Muszę przyznać, że wolę noodle soup z mięsnymi kulkami. Potem pokręciłem się jeszcze trochę po mieście i poszedłem na pociąg. W pociągu, który odjeżdżał ok. 14.00 spotkałem Tomka z Olimpią, którzy noc spędzili w chacie jednego z tych gości, którego spotkaliśmy w Kantang. Ponoć była to bardzo wesoła noc.
Do Bangkoku dotarliśmy o 8.00 następnego ranka. Podobnie jak na początku wyprawy tak i teraz zatrzymaliśmy się w Walley Geust Hause przy Khao San Road. Na miejscu spotkaliśmy Dorotę i Darka, którzy od momentu kiedy oddzielili się od nas w Laosie zwiedzili Kambodżę, Malezję i dotarli aż do Singapuru. Cały dzień spędziliśmy na snuciu podróżniczych opowieści i włóczeniu się po okolicy. Bardzo lubię wysłuchiwać podróżniczych opowiadań, dlatego mimo, że nic tego dnia nic nie zwiedziliśmy, to wymiana doświadczeń na jednej z najbardziej znanych wśród obieżyświatów ulic świata, wprawiła mnie w podróżnczy nastrój. Wieczorem nasi przyjaciele spakowali manele i polecieli do Londynu. Przed nami było jeszcze kilka dni zwiedzania.
Ósmego września pojechaliśmy pociągiem na jednodniowa wycieczkę do Ayutthayi – starożytnej stolicy Tajlandii. Ruiny zabytków rozmieszczone były na dużym obszarze starego miasta, dlatego za namową Darka, który był tu wcześniej wypożyczyliśmy rowery. Ayutthaya pełna była świątyń, parków i fallicznych kształtów ruin stóp. Jedną z atrakcji był też wielki leżący Budda przywdziany w żółtą szarfę. Zwiedzanie całości zajęło nam kilka godzin. W podziwianiu zabytków przeszkadzał nam ciężki do zniesienia upał. Powietrze zdawało się przylepiać do naszych ciał a wypijana woda w oka mgnieniu wypełzała na naszą skórę. Jednak jest jeszcze coś co zapamiętałem z tego miasta – pyszne banany w cieście, które z różnym powodzeniem próbowałem przygotowywać w Polsce. Oprócz objadania się bananami skusiliśmy się na króla owoców – duriana. Niestety nasz egzemplarz był chyba nieco nadpsuty bo smakował jakoś dziwnie. Kiedy kupiłem go po raz drugi na targu w Bangkoku był zdecydowanie lepszy. Choć muszę przyznać, że od króla owoców znacznie bardzie przypadły mi do gusty rambutany. Są to powleczone galaretowatą masą i owłosiona skórką orzeszki. Z całego tego zestawu najlepsza była galaretowata masa o egzotycznym smaku. Podczas całej wycieczki po starej stolicy Tajlandii bacznie uważaliśmy na rowery bo Darek z Dorotą mieli przykry wypadek – jakiś wesołek poprzebijał im dętki w kołach.
Cały następny dzień włóczyliśmy się po Bangkoku, zwiedzając centrum miasta i chińską dzielnicę, gdzie długie godziny chodziliśmy po targu i szukaliśmy odpowiedniego dzbanka na herbatę, który Olimpia postawiła sobie za cel znaleźć. Widziała taki wcześniej, ale teraz jak na złość niegdzie go nie było. Kiedy tylko go odnalazła odetchnęliśmy z ulgą i zjedliśmy zasłużony obiad.
Po Bangkoku bardzo szybko podróżowało się tramwajami wodnymi. Co kilkaset metrów przy brzegu Chaoprai znajdował się przystanek wodnych tramwajów. Kiedy łódź dobijała do brzegu rozlegał się gwizdek, na znak którego pasażerowie wsiadali i wysiadali. Czasem zdarzało się, że ktoś w pośpiechu zgubił popularne w Tajlandii klapki. Wiele takiego obuwia pływało po rzece. Te i inne przedmioty były wyławiane przez rzecznych śmieciarzy, którzy na brak zajęcia nie narzekali. W łodziach panował zwykle duży tłok, podobnie jak na samej rzece. Kiedy wracaliśmy do hotelu po całodniowym chodzeniu przez blisko godzinę staliśmy w korku na rzece. Liczne manewrujące barki tak sprawnie zablokowały rzekę większą od Wisły, że sprawnie manewrujący dotąd sternik w końcu się poddał i musieliśmy zaczekać, aż ruch się rozładował.
Kolejnego dnia pojechaliśmy do Ratcha Buri zobaczyć targ na wodzie – Saduak Floating Market. Dotarliśmy tam wcześnie rano, kiedy kupcy i zwiedzający przybywali na targ. Przy wielu wąskich kanałach toczył się handel na brzegach i prosto z łodzi. Sprzedawane były tu głównie warzywa i owoce oraz ze względu na licznie odwiedzających targ turystów - pamiątki. Wynajętymi łódkami popływaliśmy po kanałach niezwykle barwnego targu. Największe wrażenie jednak zrobiła na nas mała dziewczynka bawiąca się wielkim wężem. Zarabiała w ten sposób na życie. Turyści jednak rzadko coś jej rzucali, bo bali się do niej podejść. Niestety koło południa zaczęli pojawiać się autokarowi turyści. Była nawet wycieczka z Polski. To było okropne, jechać tak daleko od kraju i spotkać polskich wczasowiczów. W tym momencie miejsce to straciło w moich oczach wiele ze swojej egzotyki.
Po powrocie z wodnego targu, w ostatni wieczór w Tajlandii zamierzaliśmy sfotografować nocą symbol Bangkoku – Wat Arun. Kiedy widzieliśmy go poprzedniego dnia był pięknie oświetlony, ale z kołyszącej się łodzi nie mogliśmy zrobić zdjęcia. Czas naświetlania kliszy w warunkach nocnych wynosił kilka sekund, a tak długo wodny tramwaj nie pozostawał w bezruchu. Spakowaliśmy więc aparaty oraz statyw i ruszyliśmy w kierunku Wat Arun. Niestety tego dnia nie był oświetlony. Jak dowiedzieliśmy się od tubylców, oświetlany był co drugi dzień. Niestety następnego dnia siedzieliśmy już w samolocie.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż