Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9453
razy
Jednak nie Wat Arun było najważniejsze tego dnia. Zwieńczeniem naszej wyprawy była wizyta na Pat Pongu – dzielnicy uciech cielesnych - Mekką wszystkich turystów odwiedzających ten piękny kraj. Pat Pong znajduje się w samym centrum miasta. Na niedługiej ulicy mieścił się nocny targ ze świecidełkami, po bokach zaś ciasno upchane były kluby erotyczne. Naganiacze zachęcali przechodniów do wejścia do ich klubu. Do jednych wstęp był płatny do innych wolny, przez drzwi niektórych klubów widać było roznegliżowane Tajki. My jednak twardo zmierzaliśmy do klubu Firecat, poleconego nam przez grupę naukową z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak opowiadali nam w Laosie przeprowadzone przez nich badania wykazały, ze był to najbardziej goły i wyuzdany ze wszystkich darmowych klubów na Pat Pongu. No cóż, nie mieliśmy powodów podważać badań naukowców ze stolicy, więc weszliśmy na pierwsze piętro jednego z domów po pięknych, purpurowych schodach.
Na środku niewielkiej sali był owalny bar, za którym znajdowała się platforma z gołymi panienkami. Koło baru siedziało kilku starych, grubych Chińczyków zabawianych przez jaką tęgawą babę w średnim wieku. Usiedliśmy przy jednym ze stolików oddalonych o jakieś dwa metry od owej platformy i zamówiliśmy po piwku. W klubie można było zapłacić 100 bathów i oglądać do woli, lub zamówić dowolny napój w tej samej cenie i siedzieć, aż się go nie wypije. Co dwie minuty po sali przebiegał kelner i wycierał szmatka stół pod butelką, sprawdzając czy jeszcze coś w niej jest i zasłaniając przy tym panienki. Co chwilę na platformie pokazywane były nowe numery. Kiedy weszliśmy jakaś panienka wlała sobie do pochwy butelkę coca-coli odtańczyła jakiś taniec i tą samą drogą co wlała wylała z powrotem cała zawartość. Ową cole można było dostać gratis, ale nie było chętnych. W następnym numerze występowało wiele dziewczyn. Kilka z nich trzymało balony a jedna strzelała do nich z dmuchawki, czyli rurki, z której wydmuchiwana była mała strzałka (takiej broni używali Indianie z ameryki południowej). Różnica polegała na tym, że panienka nie dmuchała ustami, chociaż wargi brały w tym udział.
Dziewczyny w klubie reprezentowały różne typy urody, jedne były grube i cycate, inne małe i płaskie, jedne były raczej brzydkie a inne to prawdziwe boginie, a wszystkie były całkiem gołe. Po którymś z numerów trzy z nich odziane w zwiewne halki z rozcięciami aż po pachy podeszły do naszego stolika. Nie były to jednak te najlepsze, bo i nie wyglądaliśmy na bogatych typów, którzy przyszli się zabawić. To, że była wśród nas dziewczyna na pewno ich nie zdziwiło bo swojej pracy na pewno nie jedno widziały. Kilka minut pogadały wesoło i połasiły się trochę, po czym zapytały czy damy im kilka dolców. Niestety, kiedy dowiedziały się, że nic od nas nie dostaną odeszły niepocieszone. Inne grupy też chodziły po sali w swoich zwiewnych i lekko przezroczystych ubrankach. W kolejnym numerze najlepiej wytresowana laska wystrzeliwała z pochwy obrane banany w kierunku gości. Siedzący przy barze musieli robić uniki bo trafiała dosyć celnie a banany dolatywały nawet do dwóch metrów. Każdego banana po chwili zabierał kelner. Ciekawe czy wykorzystywał je później do podawanej sałatki egzotycznej. W przerwach między numerami dziewczyny odstawiały różne tańce, jak najbardziej erotyczne.
Oprócz samych występów wrażenie wywarła na nas para niemieckich staruszków, którzy przyszli do klubu i z dużym zainteresowaniem śledzili poczynania na platformie. Sędziwych siedemdziesięciolatków raczej nie spodziewałem się tutaj spotkać, a w szczególności babci.
Kiedy po paru godzinach wychodziliśmy z klubu na scenę wtaczano właśnie motorikszę - to dopiero musiał być ciekawy numer. Niewątpliwie wizyta w Firecat była jednym z najciekawszych punktów całej naszej wyprawy i wspaniałym jej zwięczeniem. Gdy koło północy wracaliśmy do naszego hotelu ulice były już prawie puste, ale pięknie oświetlone. Na wszystkich większych ulicach widniały wizerunki króla, na drzewach i słupach pobłyskiwały tysiące lampek, pod latarniami kręciły się seksownie ubrane panienki a po chodnikach biegały setki karaluchów. Tylko Khao San Road tętniło jeszcze życiem. W wielu małych knajpkach podróżnicy opowiadali o swoich przygodach i przeżyciach, planowali nowe wyprawy. Wielu z zachodnich podróżników, głównie ze USA wyjeżdża na rok czy dwa tułać się po świcie. Jest to dla nich bardzo tanie, czasem nawet dużo tańsze niż życie w ich własnych krajach. Nie mają ściśle określonej trasy więc często jadą gdzieś po wpływem opowieści innych obieżyświatów. Niemal co kilka metrów można na Khao San kupić stare i nowe przewodniki Lonely Planet i jechać z nimi w nowe zakątki Ziemi.
Jedenastego września odlatywaliśmy do domu. Rano zrobiliśmy ostatnie zakupy, wypiliśmy ostatniego banana shake’a i zaczęliśmy się pakować. Wyrzuciłem do kosza mocno sfatygowaną koszulę i sandały, w których zwiedziłem Turcję, Iran, Pakistan, Indie, Laos i Tajlandię. Żal było mi się z nimi rozstawać, ale do chodzenia się już nie nadawały, a przecież na ścianie sobie ich nie powieszę, mimo że tyle w nich przeszedłem.
Bangkok pożegnał nas rzęsistym deszczem. Cieszyliśmy się jednak, że monsun zaczekał, aż do naszego wyjazdu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż