Agata Krzemień i Witold Rybski
Expedycja III Sey Kraków-Pekin
artykuł czytany
773
razy
22.11.2008 /05 dzień EXPEDYCJI/
Ranek rozpoczyna się tak: Sergiej parzy nam herbaty zielonej z miętą do termosu, do innej butelki nalewa sfermentowanej herbaty z kulturami grzybowymi, czyli tradycyjnego rosyjskiego napoju oczyszczającego. Po śniadaniu wszyscy ruszamy na 'marszrutkę', a po drodze Sergiej udziela nam niezbędnych informacji i wylewnie się z nami żegna. Na obrzeżach jesteśmy ok. 10:00, czyli dosyć późnawo jak na tak zaprawionych autostopowiczów. Początki, jak zwykle ciężkie - Czarne Audi żąda 'diengow', wiec spokojnie dziękujemy – nie oto w naszej wyprawie chodzi. Zaraz potem zatrzymuje się nam niezawodna Lada, ale po drodze mamy tylko 10 km. Półtorej godziny i nic. Dookoła tylko błoto, a w ustach pył. Plecaki zaczynają nam ciążyć,
a chłód przenika przez nos i mrozi wnętrzności. Przytupywanie sprzyja niespokojnym rozmyślaniom. Może źle stoimy? Może miejsce nie to? Może trzeba coś zmienić, przemieścić się. Odwracamy się zdecydowani na marsz w kierunku innej drogi, a tu na horyzoncie ktoś macha do nas z pobocza, tuż obok TIRa z włączonym silnikiem. „Wsiadajcie, wy te Polaki w Kitaj?” – głos Pana Wladimira zabrzmiał dla nas jak zbawienie. „Do Czelabińska was wezmę. Siadajcie i obierzcie sobie granata. Dalej, nie wstydźcie się”. Za szybą głębokie jary - bagna i niekończące się pola za wąską linią brzózek. Dla entuzjastów rodeo polecamy jazdę ciężarówką po rosyjskich drogach. Wladimir – nasz jak na razie ulubiony dobroczyńca, sympatycznie spogląda na nas spod swych okularów przeciwsłonecznych. Dogadza nam jak własnym dzieciom. Zauważył, że robię zdjęcia - przemył mi szybę wycieraczkami. Zaburczało nam głośniej w brzuchach – już się zatrzymuje i zaprasza na obiad - na 'pielmieni' ze śmietaną i majonezem, a na deser 'bliny' ze skondensowanym mlekiem. Tak to można podróżować! Za oknem przestrzeń…
Przez noc staramy sie czuwać w czasie jazdy, ale potworne wyboje męczą, zwłaszcza jak się siedzi na nieresorowanym siedzeniu. Idziemy spać. Za oknem migają nam co chwilę oświetlone rafinerie lub składy paliwa w olbrzymich silosach.
23.11.2008 /06 dzień EXPEDYCJI/
Pierwsze co widzimy tuż po przebudzeniu to drogowskaz - Ufa 150 km. Dobry znak. Powoli wjeżdżamy w Ural
- ukształtowanie terenu diametralnie się zmienia. Drogi wciąż asfaltowe, a benzyna 95 za jedyne 23 ruble. Zatrzymujemy się na śniadanie - makaron z żylastym gulaszem, a do tego "czai". Wodę czerpiemy z przydrożnego źródła - znakomita. Jest chłodniej, ale pogoda jak na tę porę roku zadziwia nawet Rosjan - brak śniegu, względnie ciepło, około 0 stopni, choć na bagnach przy drodze są już lodowe placki. Krajobraz nieustannie brunatno-szary. Kolorów dodają tylko chwilowe prześwity słońca i CPN-y świecące neonami i barwnymi reklamami coca-coli.
Na jednym z większych podjazdów coś nam się psuje w ciężarówce – jak się okazuje to wał w reduktorze. Sprawa poważna, tymczasem na dworze robi się już ciemno. Zdesperowany Wladimir na nachyleniu 10% włazi pod maszynę podreperować nieco, żebyśmy się dotoczyli chociaż do najbliższego miejsca postoju - jakieś 500 m. Mi zostało przydzielone męskie zadanie – mam iść za tirem z żelazną blokadą, żeby w razie przystanku pojazd nie stoczył nam się niespodziewanie do punktu wyjścia. Trzy razy musiałem wetknąć blokadę pod 30-tonowego olbrzyma. Udało się - jesteśmy na szczycie wzgórza, na postoju. "Sibirskaja Korona", suszone sardynki i kolejny nocleg – naszego tira naprawimy nazajutrz. W barze poznajemy dwóch Kazachów - kierowców innych zepsutych ciężarówek i Laurę – młodą kucharkę zafascynowaną obcokrajowcami. Zasypiamy
z nadzieja na lepsze jutro.
24.11.2008 /07 dzień EXPEDYCJI/
Wladimir dzień zaczął od obejścia wszystkich kramów w poszukiwaniu brakujących części i narzędzi. Wspólnymi siłami nakładamy w karbach wału cztery opiłowane śruby, spięte przerdzewiałym drutem i drewniany czop - z gałęzi. Zeszło nam z tym do 13:00, więc zgłodniali wspólnie uczciliśmy "ruski serwis" solidnymi porcjami "pielmieni". Ruszamy pełni entuzjazmu, ale już po 2 godzinach milicja na sygnale zajeżdża nam drogę. Wyprzedzaliśmy na trzeciego na ciągłej linii, więc jedynie 3000 RUR pozwoli nam ruszyć dalej. Wladimir nie ma takiej kasy, więc zwraca sie do nas. Aż dziwne, ale bez wahania wyciągamy pieniądze. Przez trzy dni wspólnej podróży wyrobiliśmy sobie zaufanie do naszego dobrotliwego kierowcy. Mamy jednak tylko 400 rubli, więc Wladimir z wprawą starego wyjadacza negocjuje niższy mandat. Jedziemy dalej. 10 km i wał odzywa się ponownie, więc Wladimir po raz kolejny nurkuje pod wóz. Tym razem zjazd tylko 6 %. Na zewnątrz lekki mróz. Zapada zmrok. Czelabińsk wydaje się być nieosiągalnym celem. W radio grają rosyjskie disco, w kabinie upał od nagrzanego silnika
i włączonego na full ogrzewania. Ruszamy, ale jakieś 20 km przed Czelabińskiem odpada nam koło. Nieszczęścia i w Rosji chodzą parami. Pytam Wladimira, gdzie koło, bo z lewej strony widzę niepokojącą lukę pod podwoziem. Odpowiedź jest prosta: "ono uleciało". To wewnętrzne miało tylko 4 śruby i to w dodatku niedokręcone, więc co jakiś czas trzeba było wysiadać i je dokręcać. O północy mijamy DPS i decydujemy się na nocleg. Jeszcze granat na kolację, a na pace 20 ton mrożonej ryby.
25.11.2008 /08 dzień EXPEDYCJI/
Poranki coraz zimniejsze. Budzimy się, kiedy Wladimir szuka składu, do którego ma zawieźć ryby. Tony błota i padający deszcz nie ułatwiają nam próby wydostania się z obrzeży miasta. Wladimir, jak zwykle szybko znajduje rozwiązanie
- zatrzymuje taxi, uzgadnia warunki i pakuje nas do środka. Wsiadamy do nowej Wołgi i ruszamy przez miasto. Nagle, następne zaskoczenie, nasz sympatyczny tirowiec wyciąga 500 RUR na spłatę długu z mandatu i zabrania nam wydawać reszty. Mamy łzy w oczach kiedy w końcu, po serdecznym pożegnaniu, Wladimir zostawia nas na początku autostrady do Jekaterinburga. Znów zostajemy sami na trasie z nazwą miasta na kartce. Szybko przyłącza się do nas gęsty śnieg. Tym razem godzina oczekiwania. Nissan z eleganckim, tajemniczym facetem zabiera nas 100 km dalej. Żołądek już zaczął owijać nam się wokół kręgosłupa, więc tradycyjnie idziemy na "pielmieni" z kawą w przydrożnym barze. Zdecydowanie polepszyło to nam samopoczucie. Zrobiło się jeszcze lepiej, kiedy po wyjściu z baru nie zdążyliśmy nawet machnąć ręką, a już młode małżeństwo wiezie nas Ładą Kombi dalej do celu. Jeszcze jeden przystanek, bo bagażnik miał tendencje do samootwierania się i jesteśmy we "Wrotach" Uralu. Z dziewczyną gospodarza – Anną, umówieni jesteśmy pod Uniwersytetem Uralskim. Stamtąd zostajemy zgarnięci samochodem. Po drodze jeszcze tyko zakupy na wieczór i spotkanie z Saszą i lądujemy w małym mieszkanku za miastem, uraczeni barszczem ukraińskim, ćwikłą, kapustą, słodyczami i mołdawskim winem. Nasi gospodarze są wyjątkowo rozmowni - wieczór przeciąga się do późna na dyskusjach społeczno-politycznych. Ukoronowaniem dnia okazał się jednak ciepły prysznic – pierwszy od opuszczenia Penzy 4 dni temu. Cudowne uczucie!!!
26.11.2008 /09 dzień EXPEDYCJI/
-4 stopnie. Mróz bardzo szybko wysysa z nas pokłady ciepła. Jakiś kierowca podwiózł nas za rogatki miasta. Tutaj nagle rosyjska matka z dzieckiem zgarnia nam dokładnie sprzed nosa Hondę CRF - nie mieliśmy szans. Chwilę później młody chłopak podjeżdża Zafirą rodziców - jak sie później okazuje, prosto z taśmy w Gliwicach - i zamiast trzymać sie głównej trasy do umówionego miejsca serwuje nam nieoczekiwany off-road. Nawet milicjanci z DPS-u byli zdziwieni, kiedy wyszli ze swojej budki w lesie, żeby wskazać nam drogę odwrotu. Powrót na trasę i pożegnanie. Młody musi sie poduczyć topografii okolicy! Obok naszego przystanku Rosjanie rurkami przeprowadzają benzynę z jakiegoś tira do innej ciężarówki. Wszyscy z zadowolonymi minami. Po chwili zajeżdża chłopak małym transportowym Iveco i zabiera nas byle dalej. Kolejny raz wysiadamy tam, gdzie, prócz nas, brak czegokolwiek. Takie miejsca są w sumie najlepsze z marketingowego punktu widzenia – jak już komuś zdarzy się tędy przejeżdżać, to natychmiastowo robi się mu żal dwójki zmarzniętych poszukiwaczy szczęścia. Szybka sesja zdjęciowa i już w następnym samochodzie. Kolejnym dobroczyńcą okazuje się Azer - dyrektor kompanii naftowej. Mimo czterech żon, przez całą drogę spogląda Agacie głęboko w oczy. Po nim dwóch Kazachów dowozi nas do Tiumienia, gdzie dziś celowaliśmy.
Nie jest źle. 6 samochodów na 325 km. Jak dla nas sukces, ale oceńcie sami. Jest już ciemno, kiedy docieramy na spotkanie z nieznajomą dziewczyną, podesłaną nam przez Alexa z Jekaterinburga. Dziewczyna - Jackie - pochodzi z Zimbabwe, kolejny pracownik wszechobecnego koncernu naftowego. Nawiązuje się żywa konwersacja, ale Jackie szybko zgaduje nasz stan i już nas zostawia w swoim mieszkaniu służbowym na 14 piętrze z kolacją i cudowną perspektywą wygodnego odpoczynku po długim dniu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Tybet
- Tomasz Chojnacki