Agata Krzemień i Witold Rybski
Expedycja III Sey Kraków-Pekin
artykuł czytany
784
razy
uczucie ma nam towarzyszyć już do końca pobytu w Chinach. Wygłodzeni podążamy na pierwszą oryginalną chińszczyznę w barze obok dworca. Niezłe, ale zupełnie nie przypomina „Chińczyka” z polskich ulic. Szybko ruszamy według kompasu na trasę do Da Tongu. Pierwszy raz mamy tak olbrzymie problemy komunikacyjne. Nikt nas nie rozumie. My również nikogo - angielski i rosyjski to zbyt duże oczekiwania. Dwa razy odwieziono nas na dworzec, mimo naszych usilnych próśb, by tego nie robić. Każdy zażądał też zapłaty lub ewentualnie jeździł w kółko, machając do nas. Autostop po chińsku. W drodze na trasę mijamy sinego i zesztywniałego człowieka, leżącego pod miejskim murem. Zaraz po drugiej stronie bawią sie dzieci. Straszne. Stan dróg bardzo dobry. Wszystko dookoła jakby zamarłe. Wokół mnóstwo rozpoczętych budowli, jednak jakby od lat wstrzymanych. Niebo bezchmurne, mróz ok -8. Idealna sceneria do horroru o miasteczku-widmie. Zrezygnowani, po 4 godzinach, znowu lądujemy na dworcu. Totalny brak zrozumienia naszej idei nie pozostawia nam wyboru. Jutro nad ranem odjeżdża autobus do Da Tongu, więc resztkami sił odnajdujemy tani hotelik w pobliskich slumsach. W środku całkiem przyjemny - z ogrzewana podłogą.
Po jednym dniu możemy już stwierdzić, że tutaj komfort i luksus idzie ramię w ramię z ruiną, biedotą i brzydotą. Nie mówiąc o wszechobecnym brudzie. Chińczycy publicznie plują, odchrząkują, smarkają i bekają, obcinają paznokcie, dłubią w nosie i głośno kichają. W malej knajpce niedaleko hotelu dostajemy kociołek – chyba kura w sosie sojowym z grzybami i ryż, a potem krążki ziemniaczane z mięsem, mocno słone i ociekające tłuszczem. Przyjemnością jest herbata jaśminowa. Tuz przed wyjściem ktoś cyka nam zdjęcie. Mimo wczesnej pory nie mamy sił na opracowywanie strategii dostania się dalej, w głąb Chin. Dopada nas zmęczenie. Wokół wciąż pustynia.
11.12.2008 /24 dzień EXPEDYCJI/
Dotarliśmy na dworzec przed czasem. Podniecona grupka naszych współpodróżników co chwilę wybiega na płytę sprawdzić co z autobusem. Rzeczywiście jest czego pilnować - ruszamy 10 min przed czasem. Wkrótce naszym oczom ukazuje się duża przestrzeń z setkami, naturalnych rozmiarów, dinozaurów. Jedziemy, z uśmiechem niedowierzania oglądając tą niecodzienną scenerię. Zatrzymujemy się ok. 10 do 15 razy, by kierowca i jego wrzaskliwy pomocnik mogli dokonać finansowych transakcji z przydrożnymi beneficjentami. Krajobraz powoli zmienia się na rzecz zaśnieżonych sadów, małych i wielkich stad owiec, z pasterzami na koniach w tle, rozpadających się wiosek w kolorze czerwono-brunatnym. Wieje mroźny wiatr, który wnoszą ze sobą kolejni, obarczeni szmacianymi tobołami, pasażerowie. W Rosji dyskomfort silnych mrozów rekompensowały upalne wręcz temperatury we wnętrzach pojazdów i budynków, ale w Chinach ziąb dociera do nas z każdego miejsca, mimo nieporównywalnie bardziej ciepłego i suchego klimatu. Na dystansie 350 km mijamy około 7 bramek z opłatami. Wreszcie ukazują się nam dymiące kominy przemysłowego Da Tongu. Wyjście z autobusu dostarcza nam kolejnego szoku. Przedzieranie się między stertami ulicznych śmieci, licznych rowerzystów i grupek ludzi nadmiernie nami zainteresowanych nie należy do przyjemnych. Minęliśmy dworzec docierając do wybranej przypadkowo knajpki. Menu po chińsku, doprowadza nas do wykonania szaleńczego spektaklu min i gestykulacji. Wreszcie finał - totalne kalambury. Dostaliśmy jakieś mięso z warzywami – nawet smaczne. Ale już druga próba wyboru skończyła się gorzej – przed nami wylądowała bowiem sałatka ze świńskiego ryja. Po raz pierwszy odezwała się nasza wybredność. Nie zjemy tego! Uffff..... udało się na migi przekonać kelnera do wymiany feralnego dania na coś o bardziej akceptowalnym dla naszych żołądków wyglądzie. Na szczęście skwitowani zostaliśmy przychylnym śmiechem i do żadnych kłótni kulturowych nie doszło. Nawet kucharz wnurzył się ze swego królestwa, by nam wskazać drogę do jakiejś noclegowni. Niestety, okazała się ona wyłącznie dla Chińczyków, a my uprzejmie zostajemy skierowani do czegoś „bardziej odpowiedniego”, czyli luksusowo wyglądającego hotelu. Zrezygnowani udajemy się do marmurowej recepcji. Tam, ku naszej radości, spotykamy młodego Chińczyka - Fisha, który przyleciał z Szanghaju i stwierdził, że zna miasto i pojedzie z nami do tańszego hotelu. Zna odrobinę angielski, a w razie potrzeby dzwoni do dziewczyny, więc przez całą drogę prowadzimy konwersację w trzy osoby i komórkę. Taksówkarz tylko się śmieje. Dostajemy pokój 606 na 6 piętrze. Zabieramy klucze i umawiamy się na wizytę za dwie godziny. Naszą drzemkę przerywa pukanie Fisha. Przyniósł mapę Chin po chińsku, ciastka i dobre słowo - po angielsku. Jutro jaskinie Yungang.
12.12.2008 /25 dzień EXPEDYCJI/
Wcześniej niż zwykle postanowiliśmy rozpocząć starcie z kulturą Chin. O godzinie 10:00 jesteśmy już na miejscu, zawiezieni przez taksówkarza, który nie zrozumiał prośby o zawiezienie na tylko na dworzec autobusowy. Groty Yungang rzeczywiście robią niesamowite wrażenie, z posągami Buddy w swej jeszcze nico naiwnej formie z początków tej religii w Chinach. Kompleks czterdziestu grot wykutych w jednej linii w skałach przytrzymał nas do południa, kiedy to zapragnęliśmy kawy. W jednej z obskurnych knajp za stołami z pamiątkami uraczono nas 3 w 1 za cenę przerastającą dziesięciokrotnie wartość napoju. Po negocjacjach na migi, udało nam się zbić cenę do połowy. Mimo tych zaoszczędzonych 50%, ciągle z uczuciem bycia oszukanym i naciągniętym ruszamy łapać stopa w drogę powrotną. Bez efektu. My i nasza idea, spotykamy się tu z wielkim niezrozumieniem. Zrezygnowani, łapiemy autobus. Do Pekinu stopem też raczej nie dotrzemy. Trzeba się więc zastanowić nad pociągiem. Udajemy się więc do informacji zweryfikować rozkład, cennik i już możemy świętować. Mamy bilet na nocny pociąg do stolicy Chin – celu naszej Expedycji!
Pozostały czas spędzamy na wesołym buszowaniu po zabytkach, lokalnych uliczkach i knajpach - oczywiście z chińszczyzną. Za radą naszego niezastąpionego przewodnika ruszamy na podbój Klasztoru Lamajskiego – niepowtarzalny klimat oazy duchowej, ostoi spokoju w szarym, zadymionym świecie, z wyrastającymi zewsząd wieżowcami, niczym w gęstwinie dżungli kapitalizmu i XXI wieku. Można ochłonąć po ciężkim dniu. Niewątpliwie przydaje się takie miejsce w takim mieście jak Da Tong. Kręciliśmy się jeszcze trochę po uliczkach, ale myślami byliśmy już w Pekinie… Wystarczy, że wsiądziemy do pociągu i obudzimy się na miejscu! O 18:00 czekał już na nas w hotelu "nasz Fish" - pokrył wszelkie koszty związane z noclegiem. Jak powiedział, wskazując palcem: „I like you and you!". Po serdecznym pożegnaniu, czas wziąć nasze bagaże z przechowalni hotelowej i ruszyć w stronę dworca. Nogi już odmawiają posłuszeństwa, więc piętrowy autobus wydaje nam się wygodnym ratunkiem. W dworcowej poczekalni staliśmy się nowym parkiem rozrywki. Całe wycieczki podchodzą nas „zwiedzać”. Setki par wlepionych oczu, mniej lub bardziej przyjaznych, towarzyszy każdemu naszemu ruchowi. Również nasza potyczka karciana nie mogła odbyć się bez szerokiej publiki i wielkich emocji. Chętnych do gry nie brakowało. Niby przyjemnie się czekało, ale nasze oczy co chwilę błądziły w stronę zegarka. Czy to już? Ile jeszcze? Wreszcie! Wszystko dzieje się niesłychanie szybko i w towarzystwie dzikiego tłumu. Ustawiamy się w długiej na kilkadziesiąt metrów kolejce. Wpadamy do pociągu, zajmujemy swoje miejsca siedzące. Do piątej rano, niczym na szpilkach, będziemy czekać na nasz wielki finał w chłodnym, ciasnym, pełnym przeciągów i Chińczyków pociągu.
13.12.2008 /26 dzień EXPEDYCJI/
Za nami ciężka, prawie bezsenna noc.
Jesteśmy w Pekinie.
NARESZCIE!!!
To już koniec naszej tułaczki, a może początek następnej?
Kierujemy się w gąszcz ulic na poszukiwanie metra i wskazanego w przewodniku hostelu. Na zegarkach jakaś nieboska godzina, nam potrzeba snu, a do tego niezbędny czasami, zwłaszcza w grudniu, jest dach nad głową. Korzystając z poprzednich doświadczeń szukamy w pobliżu jakiegoś ekskluzywnego hotelu, aby tam zasięgnąć języka. Nie zawiedliśmy się, hotelowy boy w grzecznym mundurku, postanawia nas zaprowadzić na ulicę, gdzie znajduje się nasz hostel. Trafiamy do pokoju z czarnoskórym Kanadyjczykiem Jeffem i Brytyjczykiem z Liverpoolu - nauczycielami angielskiego. Zdaje się, że większość obcokrajowców pracuje tu w szkołach językowych. Nasi współlokatorzy okazują się imprezowi. Po dwóch godzinach snu otrzymujemy pierwszą propozycję drinka, ale odmawiamy. Za to zaproszenie na śniadanie już chętnie przyjmujemy. Wspólnie ruszamy na halę targową coś zjeść. Ostra zupa rybna skutecznie poprawiła naszą termikę, przyjemnie rozpływając się po naszych wnętrznościach. Wracamy do hostelu z zamiarem skontaktowania się ze znalezionym na cauchsurfing’u przyszłym gospodarzem. Sukces. Wszystko ustalone. Ma nas zgarnąć jutro do swojego apartamentu.
O niebo bardziej spokojni ruszamy więc na podbój Pekinu. Ciągle nam trudno uwierzyć, że wreszcie tu jesteśmy, że dojechaliśmy cali i zdrowi, że to dopiero 26 dzień naszej Expedycji, że może nam się uda wrócić do domu na Święta. Tymczasem cieszymy się jak dzieci na każdą możliwość obcowania z egzotyczną kulturą Chin. Riksza obwozi nas dookoła Zakazanego Miasta, uśmiech Mao Zedonga towarzyszy nam przy romantycznym spacerze po placu Tiananmen, uliczni handlarze, przekrzykując się nawzajem, proponują nam swoje smakołyki. Wszędzie kolorowo, hałaśliwie i pachnąco. Zasypiamy z nadzieją na dobre jutro. Nawet bucząca i postukująca klimatyzacja w piwnicznym pokoiku nie przeszkodziła nam tym razem w natychmiastowym zaśnięciu.




Przeczytaj podobne artykuły
fotoreportaż

»
Tybet
- Tomasz Chojnacki

