Agata Krzemień i Witold Rybski
Expedycja III Sey Kraków-Pekin
artykuł czytany
777
razy
07.12.2008 /20 dzień EXPEDYCJI/
Godzina 7:30 to jeszcze noc w Ulaan Baatar. Miejscowi jednak wiedzą, że to napływ turystów, dlatego od wyjścia z pociągu nagabuje nas kilku taksówkarzy i przedstawicieli hosteli. Od jednego z nich dostajemy wizytówkę z adresem, gdzie "przypadkowy kierowca" nas chętnie zawozi. Spotykamy tam kilku znajomych Brytyjczyków, z dwójką z nich wyruszamy zwiedzać miasto. Imponujące zbiory kompletnych szkieletów dinozaurów, kompleks pałacowo-klasztorny, wszystko to wzbudza w nas ogromne zainteresowanie, jak i szacunek dla obcej kultury. Staramy się też zerknąć z te mniej turystyczne miejsca, ukryte gdzie po uliczkach. W pewnym zakurzonym antykwariacie kupujemy młynek. W knajpce obok kusimy się na tradycyjną herbatę – dość specyficzną - na słono z mlekiem i odrobiną słoniny. Na placu Suche Bator, w centrum stolicy, podchodzimy jeszcze do budynku prezydenckiego. Na koniec, zostajemy zwerbowani na zorganizowany wyjazd do Parku Narodowego Terelj, na północny-wschód od stolicy, z parą sympatycznych Amerykanów z Waszyngtonu. On pracuje w Powietrznej Straży Pożarnej, a ona przeciwdziała zagrożeniom na lądzie.
Wieczorem jeszcze odwiedzamy czeską restauracje z mongolskim piwem – „Chinngis Chan” i wyruszamy na zakupy. W domu towarowym pełno polskich akcentów - soki Pysio, sałatki "Rolnik", herbatky aromatyzowane firmy "Kokos". W hostelu do późna odbywają się degustacje - my bezwładnie padamy na naszych łóżkach.
08.12.2008 /21 dzień EXPEDYCJI/
Od samego rana wielkie oczekiwanie i podekscytowanie - Park Terelj. Po przebrnięciu przez miasto, co w dotychczasowym zetknięciu się z ruchem drogowym w wielu krajach, tutaj stanowiło atrakcję i dosłowną walkę o każdy centymetr drogi. Za miastem coraz większe skupiska dymiących jurt i skleconych niedbale drewnianych zagród. Potem już stada kóz, baranów mongolskich, dziwnych krów i, pasących sie dziko, koni Przewalskiego. Mgliste poranki, tutaj przeradzają się w słoneczne dni. Opłata wynosi nas 3000 Tugrików. Kilka postojów dostarcza doskonałego materiału do zdjęć i dla nas samych - niepowtarzalnych widoków formacji skalnych. Na miejscu znajduje się kilkadziesiąt jurt wraz z pasterzami, u których jemy bardzo ciekawy lunch. Podczas spaceru po dolinie wspinamy się na okoliczne skalne wzniesienia. Góry otaczające Ulaan Baator sięgają 2700 m.n.p.m. Około 16 jesteśmy już z powrotem w stolicy. Na wieczorny posiłek postanawiamy się wybrać do "Modern Nomad" - mongolskiej restauracji, w której stołują się zarówno rodzimi Mongołowie jak i turyści. W drzwiach wita nas klaun - przebrany odźwierny, cały wystrój wnętrza jest już mocno świąteczny. Zestaw pierożków nadziewanych mięsem jagnięcym i warzywami wydał nam sie najodpowiedniejszy. Jeszcze spacer na plac Suche Bator i powrót do hostelu - psychiczne i fizyczne przygotowanie do jutrzejszego powrotu na trasę. Kolejna bitwa z pchłami przegrana pod osłoną niespokojnej nocy.
09.12.2008 /22 dzień EXPEDYCJI/
Nasze doświadczenie z mongolskim stopem zaczyna się po dojściu na pieszo na obrzeża miasta. Chodzenie na własnych nogach jest tu chyba niepopularne, bo od samego centrum musieliśmy wręcz odganiać wszędobylskich bursiarzy
i taksówkarzy. Mają mgliste pojęcie o idei autostopu. Oczywiście, wszyscy chętni do pomocy, ale podwożą na dworzec kolejowy i zapewniają nam ponowne piesze pokonywanie trasy na wylotówkę. 16 stopni mrozu i słońce sprzyja nam jednak – zatrzymuje się wesoły Mongoł i transportowym Isusu podwozi nas jakieś 40 km. Dalej, bez wstępnych tłumaczeń przejmuje nas trzyosobowa rodzinka z psem – zostaliśmy wręcz wepchnięci do samochodu. Przez otaczające nas juz pustynne krajobrazy dosłownie płynęliśmy - dookoła stada koni i pustkowie. Dotarliśmy aż do Cujv - to 180 km od Ulaan Baatar, ale tam znowu wysadzono nas na dworcu. Tymczasem pewien Mongoł mówiący po rosyjsku wskazuje nam drogę na południe - i ostrzega, że się zaraz skończy. Nasza mapa twierdzi jednak coś innego, więc, pełni zaufania do kartograficznych wynalazków cywilizacji, wychodzimy na obrzeża mieściny. Całkiem spore wyzwanie - średni czas przejścia na obrzeża z obładowanymi plecakami to od 1/2 h do 1,5h. Pusto: mała stacja benzynowa, skrzyżowanie dróg... Po głównej drodze krajowej przez 2 godziny przejeżdżają może ze trzy samochody. Mamy szczęście – ok. 16:00, Toyota Land Cruiser jedzie 80 km dalej. To, co mieliśmy przeżyć upchani na tyle samochodu z bagażami i niezupełnie świeżym Mongołem, zapadnie nam w pamięć do końca życia. Towarzyszy nam zachód słońca, kiedy rzeczywiście asfalt się kończy i przed nami ukaże się krajobraz pustynnego off-road’u. Potworne mdłości, spotęgowane dodatkowo końskim mięsem z cebulą z plastikowego kubełka, którym nas co chwilę częstowano, towarzyszą nam przez ok 60 km - wbrew pozorom to bardzo długo. Rozbawiony kierowca i pozostała dwójka potwierdzają poprzednie informacje - tutaj jest wiele dróg, każdy jeździ swoją. Rzeczywiście - na szerokości kilku kilometrów widać kilka smug pozostawionych przez koła samochodów, my na jednej z nich – wokół tylko pustka. Małe światełko na horyzoncie kieruje nas do chatki, gdzie zostajemy poczęstowani miską pysznej koniny z kluskami i ziemniakami, do tego soloną herbatą i pięćdziesiątką krajowej wódki. Po raz kolejny słyszymy opowieści o rozciągającej się dookoła pustyni. Szanse na dalsze autostopowanie - ZEROWE! Pociąg do Zaiman Ud odjeżdża o 23:40, dostajemy bilety "obsze", czyli na publiczną najniższą klasę. Partyjka w karty w dworcowej poczekalni z liczną, acz nieśmiałą publicznością. Do wagonu nr 16 dostaliśmy się w ostatniej chwili, biegnąc po piasku pustynnym między torami. Przeciągi, potworny hałas i wrzaski, wszędzie czarne skośne oczy, których właściciele co chwila przysiadają przy naszej koi nie wróżą spokojnego wypoczynku. O 7:30 rano mamy przekraczać granice z Chinami.
10.12.2008 /23 dzień EXPEDYCJI/
Wraz z niezliczonym tłumem zostajemy wypluci z pociągu na stacji Zaiman Ud, gdzie jak hieny, czekające na ofiary, czatowali taksówkarze, busiarze, prywatni kierowcy i zwykłe autobusy. Do wyboru do koloru. Każdy według możliwości własnej kieszeni wybiera metodę przedostania sie przez granicę. My dołączamy się do mongolskiego autobusu entuzjastów pierożków, które wszyscy zgodnie, w równym tempie z mlaskaniem. Wybiegamy z autobusu - deklaracje, kontrole i wbiegamy z powrotem, by zaraz znów wybiec, żeby ostatecznie przekroczyć przejście graniczne pod olbrzymią sztuczną tęczą.
uczucie ma nam towarzyszyć już do końca pobytu w Chinach. Wygłodzeni podążamy na pierwszą oryginalną chińszczyznę w barze obok dworca. Niezłe, ale zupełnie nie przypomina „Chińczyka” z polskich ulic. Szybko ruszamy według kompasu na trasę do Da Tongu. Pierwszy raz mamy tak olbrzymie problemy komunikacyjne. Nikt nas nie rozumie. My również nikogo - angielski i rosyjski to zbyt duże oczekiwania. Dwa razy odwieziono nas na dworzec, mimo naszych usilnych próśb, by tego nie robić. Każdy zażądał też zapłaty lub ewentualnie jeździł w kółko, machając do nas. Autostop po chińsku. W drodze na trasę mijamy sinego i zesztywniałego człowieka, leżącego pod miejskim murem. Zaraz po drugiej stronie bawią sie dzieci. Straszne. Stan dróg bardzo dobry. Wszystko dookoła jakby zamarłe. Wokół mnóstwo rozpoczętych budowli, jednak jakby od lat wstrzymanych. Niebo bezchmurne, mróz ok -8. Idealna sceneria do horroru o miasteczku-widmie. Zrezygnowani, po 4 godzinach, znowu lądujemy na dworcu. Totalny brak zrozumienia naszej idei nie pozostawia nam wyboru. Jutro nad ranem odjeżdża autobus do Da Tongu, więc resztkami sił odnajdujemy tani hotelik w pobliskich slumsach. W środku całkiem przyjemny - z ogrzewana podłogą.
Po jednym dniu możemy już stwierdzić, że tutaj komfort i luksus idzie ramię w ramię z ruiną, biedotą i brzydotą. Nie mówiąc o wszechobecnym brudzie. Chińczycy publicznie plują, odchrząkują, smarkają i bekają, obcinają paznokcie, dłubią w nosie i głośno kichają. W malej knajpce niedaleko hotelu dostajemy kociołek – chyba kura w sosie sojowym z grzybami i ryż, a potem krążki ziemniaczane z mięsem, mocno słone i ociekające tłuszczem. Przyjemnością jest herbata jaśminowa. Tuz przed wyjściem ktoś cyka nam zdjęcie. Mimo wczesnej pory nie mamy sił na opracowywanie strategii dostania się dalej, w głąb Chin. Dopada nas zmęczenie. Wokół wciąż pustynia.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Tybet
- Tomasz Chojnacki