Wyprawa Silk Road'2009
artykuł czytany
1906
razy
Mamy za to farta jeśli chodzi o noclegi. Jako jedyny z CF odpisał nam bardzo sympatyczny Sergiej, który udostępnia nam swoje mieszkanie w centrum miasta na cztery dni, sam się ewakuując do pobliskiej rodziny. Zagląda tylko do nas czasami na pogawędki i dopełnianie nam lodówki. Po tych kilku dniach rozleniwiamy się maksymalnie, codziennie ciepła woda, jedzonko europejskie, kablówka, internet... Już prawie zapomnieliśmy jakiego koloru jest nasz namiot.
W ostatni dzień okazuje się jednak, że trzeba się zebrać w sobie i otrząsnąć z letargu. W urzędzie emigracyjnym nie przedłużają nam wiz i szybko w trybie expresowym musimy załatwić powrotną rosyjską wizę, gdyż na opuszczenie Kazachstanu zostało na tylko dwa dni – tyle jest jeszcze ważna nasza kazachska wiza. Musimy odpuścić sobie zachodnie rubieże kraju, może innym razem, teraz mamy 48 godzin, żeby najkrótszą drogą czyli tysiąc kilometrów na północ wydostać sie z kraju. Na początku wydaje się to dość łatwe, ale trochę kluczymy na stepie szukając rysunków na skalnych z VIII wieku - bardzo rzadkich przedstawień Buddy i Sziwy w tym rejonie Azji. Znajdują się one niedaleko olbrzymiego jeziora Balkash, które obumiera podobnie jak jezioro Aralskie - jego sąsiad z zachodu kraju. Ostatni stukilometrowy odcinek do Semipałatyńska niedaleko rosyjskiej granicy jest makabryczny. Zostało nam jeszcze tylko parę godzin a tu międzynarodowa droga głównej kategorii wygląda, jakby testy nuklearne miały miejsce na drodze a nie na poligonie pod Semipałatyńskiem. W mieście wpadamy jeszcze na chwile do muzeum by poznać radioaktywną historię tego miejsca, jest to jednak dość przygnębiające więc czym prędzej podążamy w stronę granicy.
Na rogatkach państwa jesteśmy pod wieczór, tempo przekraczania daje nam do myślenia czy wyrobimy się w naszym terminie do północy. Tu znów papierologia, każdy dokument celny auta trzeba ręcznie wypisać w trzech i juz za chwilę jesteśmy w „Imperium”.
ROSJA
Po krótkim przeglądzie naszej sytuacji pobytowo – wizowej dochodzimy do wniosku, że skoro wielki brat tyle zażądał od nas za wizę i dał nam całomiesięczną, spróbujemy ją w całości wykorzystać i pojedziemy jeszcze na miesiąc na Syberię. Pogoda nie jest najgorsza (o tym że zaraz drastycznie sie zmieni nie mieliśmy jeszcze pojęcia). Obieramy śmiały kierunek który jeszcze w Polsce jakiś czas temu chodził mi po głowie – autonomiczna Republika Tuwy we wschodniej Syberii. Dzieli nas od niej jednak szmat drogi, jeśli nie będziemy się już zapuszczać na większe off roady i auto się nam nie rozsypie to damy radę.
Podczas którejś nocy rozbijamy namiot w lesie na polance mimo że staramy się unikać wjeżdżania głębiej w tajgę. Wszystko fajnie, nawet wieczorem nie ma mrozu, robimy na gazie jedną z ostatnich zupek chińskich i popijamy wyjątkowo dobrą kazachską herbatą. W nocy Aga wychodzi za potrzebą i wraca cała rozhisteryzowana. Zobaczyła jakieś błyszczące się w kniei oczy. Cholera, dużo nasłuchaliśmy się tu o niedźwiedziach blisko podchodzących do chałup, jednego widzieliśmy też – co prawda jako atrakcja przy wioskowej knajpce, ale widok jego ciągle rozdziawionej paszczy mamy cały czas przed oczami. Nie możemy zasnąć, co chwilę wystawiamy głowę z namiotu nasłuchując i sprawdzając czy ślepia dalej są- są i przemieszczają sie w różne miejsca. Podepta namiot z nami czy zajmie się Vitarka? Po dłuższej chwili cały rozdygotany –wygadam na zewnątrz i widzę już kilka par ślepi! Tego juz za wiele, zaplam latarkę i ufff, słyszę tętent spłoszonych koni. Rano okazuje się że rozbiliśmy namiot niedaleko rzeki, do której schodzą się napoić niepilnowane przez nikogo konie.
Po którejś nocy gdy rano było -4 stopnie i woda pozamarzała w kubkach, trochę nam miny zrzedły zwłaszcza, że mamy tylko jeden pożyczony profesjonalny śpiwór a reszta to straszne badziewia – i śpiąc nawet w trzech zwykłych śpiworach i pełnym ubraniu też jest kiepsko. Postanawiamy wiec wypróbować w tej części Azji jak się sprawdza CF i logujemy sie na nim w każdym mieście, przez które przejeżdżamy załatwiając noclegi na dwa trzy dni naprzód. Okazuje się, że tu w Rosji to świetna sprawa, odzew mamy bardzo duży, ludzie są chłonni przybyszów zza „żelaznej” więc na początek w Krasnojarsku nad Jenisejem śpimy u Leny, ciągle sie budząc z nieprzyzwyczajenia do pokojowych temperatur:) Z miasta ruszamy na ostatni tysiąc kilometrowy odcinek przez Republikę Chakasji z całkiem ładną stolica Abakanem do Republiki Tuwy. Tu już prawdziwa Syberia, jak okiem sięgnąć tylko Tajga. Olbrzymie limby syberyjskie i pustka wokół. W Tuwie przy drogach jest mnóstwo kurhanów, dziwnych kamiennych kręgów; większych, mniejszych, szamanizm miesza się tu z buddyzmem. Przed samą stolica Tuwy Kyzyłem trzeba przejechać przez niewysokie przełęcze na około 2000 m n.p.m. I tu już dopada nas prawdziwa zima. Najpierw wali deszcz ze śniegiem potem juz sam śnieg i wszystko jest w moment zasypane. I tak po dwóch tygodniach od wjazdu na Syberie docieramy do miejsca przeznaczenia – stolicy Autonomicznej Republiki Tuwy – symbolicznego centrum Azji – Kyzyłu.
Tu jest już całkiem inny świat – niby Rosja – ale mało co już ma z nią wspólnego. Ruskich prawie w ogóle, Tuwińczycy to już prawie Mongołowie, język również całkiem inny i nie wszyscy po Rusku „gawariat”. Miasto jest dość zakręcone, jest tu m.in. dom szamana, w którym można wykupić usługę odstraszania złych duchów, odnajdywania zaginionych przedmiotów albo oczyszczania domu ze złych duchów po trefnych gościach. W centrum koło pomnika Lenina stoi wielki młyn modlitewny a buddyjska świątynia sąsiaduje z mini parkiem pamięci z czołgiem na piedestale i popiersiami zasłużonych „tankistów”.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż