Maciej Brożyna, Herbert Jarosław
Odkrywamy nowe miejsca. Wyprawa Ukraina-Rumunia-Węgry-Słowacja
artykuł czytany
5512
razy
Opuściliśmy bus w ustalonym na podstawie mapy miejscu, by przemierzyć drogę do granicy rumuńskiej. Poruszaliśmy się główną trasą, idącą z Kołomyji przez Rachow, gdzie złapaliśmy autobus. Był on stosunkowo tani, biorąc pod uwagę długość trasy jaką jechaliśmy oraz piękne widoki wzdłuż rzeki Cisy, a co najważniejsze obecność wspaniałego ukraińskiego kierowcy-przewodnika - myślę, że tak Go możemy nazwać. W połowie trasy zatrzymaliśmy się w mieście Rachow na 20. minutową przerwę. Nasz przewodnik dał nam znak abyśmy za nim poszli, my zdziwieni pomału idziemy za nim, wchodzimy do pierwszego z brzegu budynku, na piętro, a On co chwila się obraca i mówi "zachaditie, zachaditie". Do głowy by nam nie przyszło, że doprowadza nas po prostu do toalety, tu nasz przewodnik poinformował jeszcze raz, iż nasze rzeczy są bezpieczne, a wolny czas, to 20 min. Smaku temu wydarzeniu dodało to, że okolica dworca wręcz zapełniona była grupami Romów, którzy widząc nas coś szeptali i głęboko zaglądali nam w oczy.
Jakiś czas później dotarliśmy do wsi Sołotwino, gdzie po 5. km marszu doszliśmy do ukraińsko-rumuńskiej granicy. Jednak próba jej przejścia zakończyła się fiaskiem, z powodów bliżej nam nie znanych (trzeba się przykładać do języków). Po powrocie do wsi udało nam się dość szybko złapać następny autobus, a czas oczekiwania zapełnił nam rzadko spotykany widok konduktu pogrzebowego z niesamowitą orkiestrą z przodu - ludzie ci wyglądali, jakby dopiero co odeszli od pracy, z pełną powagą wyrażali swe uczucia poprzez muzykę.
Wreszcie, około 20 km dalej, we wsi Tereswa dotarliśmy na właściwe przejście graniczne, na którym po obowiązkowych opłatach za wjazd do Rumunii i wypełnieniu kilku druków A4, o tym co przewozimy itd., udało nam się wreszcie przejść granicę. Zdajemy sobie sprawę, że czytelnik zadać może tu pytanie - jak w XXI wieku można robić takie utrudnienia na granicach. Myślę, że jest to związane z transformacją ustroju państw, a to jak wiemy z doświadczenia trochę trwa. Gdy wysiedliśmy z pociągu w mieści Sighetu Marmaţi (Sygiet Marmarowski) wymieniliśmy walutę i skierowaliśmy się na wschód, dosłownie wdrapując na niewielki szczyt ok. 700 m. npm. i z zachodzącym słońcem rozbiliśmy obóz. U naszych stóp, jak okiem sięgnąć rozciągało się miasto wraz z wijącą się rzeką Iza/Tisa/Cisa.
Następnego dnia wędrowaliśmy cały czas na wschód, na swej drodze spotykaliśmy dobrych i uśmiechniętych ludzi, a w pewnej wsi nawet trafiliśmy na kobietę mówiącą po angielsku. Wykorzystaliśmy to, ucząc się podstawowych zwrotów grzecznościowych po rumuńsku. Następny nocleg, oddalony był od poprzedniego o ok. 20 km, rozbiliśmy na szczycie góry 1000 m. npm. Po wieczornych dyskusjach ustaliliśmy, iż jedziemy na Węgry, a za cel wybraliśmy Tokaj. Autobusem, autostopem i piechotą udało nam się dostać pod miejscowość Mátészalka - ok. 60 km na wschód od Nyíregyhazy. Pierwsze, co nas spotkało to znów inny język, w ogóle nam nieznany, oprócz takich podstawowych zwrotów jak "egeségedre" (na zdrowie).
Z Mátészalka udało nam się dostać do Nyíregyhazy pociągiem (są tu bardzo tanie przejazdy) gdzie spędziliśmy około 1 godz. Zdążyliśmy zauważyć, że jest to ładne i czyste miasto, partnerskie miasto Rzeszowa. Po południu pociągiem ruszyliśmy dalej i po ok. 40 km na zachód od Nyíregyhazy wysiedliśmy w Tokaju. Miasteczko to ujęło nas harmonią swoistych zabudowań, gdzie prawie każdy dom posiada długą, głęboką i chłodną piwnicę, dostępną dla turystów chcących skosztować słynnego Węgrzyna, ulubiony trunek imć Zagłoby i pokoleń Polaków. Widać, że Tokaj przygotowany jest na przyjmowanie turystów z całego świata, nawet poza sezonem, a są to głównie turyści z Niemiec.
Tokaj przedstawia turyście już gotowy produkt w postaci wina i miejsc jego degustacji. Ale przewodnicy opowiadają tu legendy o powstaniu tego wyjątkowego, jedynego w świecie wina i o procesie jego wytwarzania. Gdy sięgnęliśmy wzrokiem nad miasto szybko zdaliśmy sobie sprawę ile wysiłku trzeba włożyć w jego produkcję, a nie jest to łatwy kawałek chleba. Strome wulkaniczne pagórki, otaczające miasto od południa i wschodu, wręcz usłane są winoroślą. Kolejny nasz nocleg, znowu nad rzeka Cisą, tak tą samą, wzdłuż której jechaliśmy jeszcze na Ukrainie - biegnie ona dalej przez Rumunię i Węgry, a następnie w Chorwacji wpada do Dunaju. To, czym nas jeszcze ujął Tokaj, to kościół w samym centrum, w którym wisi obraz z Polski, przedstawiający Św. Marię z napisem: "pod Twoją ochronę uciekamy się". Ruszyliśmy dalej do Miskolca i przez Košice do Rzeszowa. Może Słowację potraktowaliśmy po macoszemu, ale jeszcze tu wrócimy. Jeżeli chodzi o Węgry, to znacznie więcej ludzi mówi tu w językach obcych - nam, co prawda chodziło głównie o angielski i niemiecki, ale zdarzały się osoby mówiące w językach rzadziej spotykanych. Wyjazd ten pozwolił nam na poznanie kultury tych państw, pracę nad językami i doskonalenie praktyki w prowadzeniu grup turystycznych.
Pomyśleć, że jeszcze 89 lat temu, nie opuścilibyśmy ani na chwilę ziem cesarza Franciszka Józefa, do którego należała Galicja, Rumunia, Słowacja i Węgry. Dziś też większość tych terenów, to ziemie Unii Europejskiej, do nich Rumunia i Bułgaria dołączą już niebawem. Dlatego, chcieliśmy zachęcić brać studencką (i nie tylko) do zdobywania doświadczeń w turystyce i podróżach, które jak wiadomo kształcą i rozwijają poziom intelektualny człowieka. Naszym zdaniem każdy z darów nieskażonej natury, jaki daje nam "Matka Ziemia" trzeba poznać, wręcz go "dotykając", zanim nie zostanie zamieniony przez turystyczny biznes w atrakcję dla bogatych turystów, tracąc swoją dziewiczość i naturalność. Jest jeszcze czas dla prawdziwych wędrowców - trzeba się tylko ruszyć, by zdążyć to wszystko zobaczyć na własne oczy i przemierzyć własnymi nogami.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż