Tajlandia-Birma-Laos
artykuł czytany
9452
razy
Tajlandia
Z lotniska we Frankfurcie wylecieliśmy o 15.00 Boeingiem 767 lini Royal Brunei. Mój pierwszy start samolotem bardzo mi się podobał, chociaż na początku obawiałem się jakiegoś pawia. Cały lot czułem się dobrze a moment kiedy samolot odrywał się od płyty lotniska był wręcz rewelacyjny. Po kilku godzinach lotu mieliśmy międzylądowanie w Abu Dhabi (Zjednoczone Emiraty Arabskie). Cała operacja zajęła kilka godzin, bo samolot był tankowany. Lotnisko było bardzo kolorowe, głównie za sprawą podróżnych przybywających tu z różnych części świata. Podczas naszego pobytu przyleciały właśnie samoloty z Pakistanu i jakiegoś kraju Środkowej Afryki. Mimo, że byliśmy tam w środku nocy to temperatura była bardzo wysoka i już czuliśmy powiew wakacyjnej przygody.
Do Bangkoku dotarliśmy o 9.30 czasu miejscowego. Na lotnisku Don Muang musieliśmy wypełnić jeszcze kilka formularzy i mogliśmy ruszać w miasto. W egzotycznym kraju wszystko było inne, nawet samochody jeździły po lewej stronie. Z Lotniska pojechaliśmy klimatyzowanym (niebieskim) autobusem linii 10 do centrum. We wszystkich tajskich autobusach bilety sprzedają młodzi bileterzy (lub bileterki). W centrum udaliśmy się na Khao San Road, gdzie w licznych hotelikach mieszkali podróżnicy ze wszystkich kontynentów. My (Tomek, Olimpia i ja) zamieszkaliśmy w hoteliku "Walley" za 80 bathów za noc. Razem z czekającymi na nas od kilku dni w Bangkoku Darkiem i Dorotą włóczyliśmy się całe popołudnie po okolicy. Na Khao San Road i w jej okolicach można było spróbować kuchni z całego regionu i spotkać przedstawicieli nacji z całej południowo-wschodniej Azji.
Na nasz pierwszy tajski obiad zaserwowaliśmy sobie "noodle soup". Był to bardzo dobry rosół z długim makaronem, pędami bambusa, mięsnymi kulkami i mielonymi orzeszkami ziemnymi. Noodle soup jedliśmy podczas tej wyprawy jeszcze wiele razy. Po obiedzie i wizycie w hinduskiej dzielnicy wróciliśmy tramwajem rzecznym do naszego hoteliku. Tam wziąłem zimny prysznic. Już dawno zimny prysznic nie dał mi tyle radości. Wieczorem na Khao San Road pojawili się sprzedawcy patthai, pysznych "pancake’ów", "banana shake’ów" i innych cudów. My skusiliśmy się na smażoną szarańczę i pędraki. O ile szarańcza nie miała jakiegoś charakterystycznego smaku to po pędrakach w ustach jeszcze przez kilka godzin czułem jakąś dziwna zawiesinę. Pędraków nie polecam. Można było jeszcze skosztować smażonych karaluchów, ale tego dnia byliśmy już najedzeni. Na koniec naszego pierwszego dnia w Tajlandii wypiliśmy po pysznym piwku. Przeważały tam dwa gatunki piwa: "SINGHA" i "BEER CHANG".
Siedemnastego lipca z rana pojechaliśmy na dworzec Kua Lan Pong, aby kupić bilety na pociąg do Chiang Mai na północy kraju. Bilet 3 klasy kosztował 161 bathów. Nasz 24 wagonowy skład odjeżdżał o godzinie 13.00. Siedzenia w pociągu były raczej mało wygodne, ale czego się można było po 3 klasie spodziewać. O klimatyzacji też mogliśmy tylko marzyć. Wieczorem, gdy zrobiło się trochę ciemno po wagonie zaczęły grasować wielkie karaluchy, dokładnie takie jak dzień wcześniej mogliśmy skosztować na straganie. O godzinie 11.00 w wagonach zgasło światło. Większość pasażerów rozścieliła gazety na podłodze i ułożyła się pod siedzeniami do snu. Jako, że wagon przypominał nasze pociągi podmiejskie nie było z tym kłopotu.
O 5.35 dotarliśmy do dworca w Chiang Mai. Z biura na dworcu zabrał nas jakiś gość do całkiem przyzwoitego hotelu Chiang Mai Guest Hause. Opłata za hotel tez była przyzwoita, bo wynosiła tylko 50 bathów za osobę. Samo miasto nie jest szczególną atrakcją turystyczną, jest to jednak główna baza wypadowa na trekkingi po okolicznych górach, w których żyją liczne górskie plemiona. Ceny trekkingów wahały się w granicach 900 – 1600 bathów. Po kilkugodzinnych poszukiwaniach znaleźliśmy całkiem przyzwoitą 3 dniową wycieczkę za 950 bathów. W międzyczasie obejrzeliśmy kilka świątyń w mieście. Wieczorem odwiedziliśmy targ i okoliczne dyskoteki.
Dziewiętnastego rano wymeldowaliśmy się z naszego hotelu. Jego załoga była bardzo niezadowolona, że to nie u nich wykupiliśmy trekking. Wszystkie hotele oferujące trekkingi kusiły niskimi cenami, odbijając to sobie na nieco wyższych cenach trekkingów. Kiedy po powrocie z trekingu chcieliśmy udać się tam na nocleg, nie zostaliśmy już przyjęci. Na śniadanie poszliśmy zjeść bardzo dobrą peklowaną wołowinę. Po śniadaniu wyjechaliśmy pick-up’em na trekking. Nasza pięcioosobowa grupa dostała własnego przewodnika i pick-up’a. Po drodze pojechaliśmy na zakupy na podmiejskie targowisko. Tam nasz przewodnik kupił jadła na dwa dni i butelkę Mekong Whisky.
Pierwszym etapem naszego była kąpiel w pięknym wodospadzie, wśród bujnej tropikalnej roślinności. Po kilku godzinach pluskania zjedliśmy lunch i pojechaliśmy zobaczyć gorące źródła. Ten punkt programu był raczej kiepski i nie zrobił na nas wrażenia. Od gorących źródeł poszliśmy przez dżunglę do wioski Karenów. Na miejsce dotarliśmy po 2 godzinach marszu. Wioska położona była malowniczo wśród gór i otoczona była niezwykle zielonymi polami ryżowymi. Późnym popołudniem zjedliśmy obiad z tubylcami a następnie wzięliśmy się za rozpracowanie buteleczki whisky. Przy obiedzie posłuchaliśmy miejscowych legend o przemycie narkotyków. Dyskusja poparta została przygotowanymi przez tubylców skrętami. Jak się okazało większość z mieszkańców tych terenów siedziała lub siedzi za przemyt narkotyków z Birmy i Laosu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż