Wyprawa dookoła Sahary. Część V - Senegal, Gambia i Senegal
artykuł czytany
3092
razy
Dzień dwudziesty ósmy - Sobota - 03.03.2007 r.
W pokoju, bez klimy, z buczącym wentylatorem. W takich warunkach wyspać się nie da. Można więc powiedzieć, że przeleżeliśmy tę noc. Nie mniej wczesnym rankiem szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy do Bandia Reserve. Jest to sztucznie utworzony park, w którym dzikie zwierzęta żyją w nieco zbliżonych warunkach do naturalnych - nieco, ponieważ park jest otoczony ogrodzeniem, a wewnątrz wytyczonych jest wiele dróg, po których poruszają się samochody terenowe z turystami. My wynajęliśmy przewodnika, z którym przejechaliśmy cały park naszą "Dyskoteką". W parku żyje zaledwie około 400 zwierząt, 15 gatunków. Największą atrakcją jest para nosorożców, nie wiedzieć dlaczego przez Gosię nazwaną Dinozaurami. Zbliżyliśmy się spacerem do nich na odległość ok. 15 m (z duszą na ramieniu, co widać na zdjęciu Gosi). Poza tym mamy okazje zobaczyć żyrafy, krokodyle, małpy (zielone i czerwone - tak je nazywał przewodnik), kilka gatunków antylop, dzikie świnie, żółwie i trochę ptactwa. Dziwne, bo jak na początku opowiadał przewodnik, w parku nie ma zwierząt zjadających inne zwierzęta - widocznie mają krokodyle, które przeszły na wegetarianizm. Cała wycieczka trwała niespełna dwie godziny - nie mniej dostarczyła nam wiele wrażeń. W końcu zobaczyliśmy prawdziwe dzikie zwierzęta. Szkoda tylko, że Asia już wróciła do Polski - tak chciała zobaczyć zwierzęta, których w Afryce nie mogliśmy nigdzie znaleźć, aż w końcu znaleźliśmy je ok. 50 km od Dakaru. Ironia losu. W parku rośnie również dość specyficzny baobab, będący szczególnym cmentarzem lokalnych muzyków, czy raczej trubadurów, zwanych Griotami. Byli oni chowani w drzewie, ponieważ wg lokalnych wierzeń pochowanie Griota w ziemi powodowało brak wystarczającej ilości opadów deszczu. W rejonie parku znajduje się jeszcze jedna ciekawostka - las baobabów. Całość wygląda nieco śmiesznie, chociaż same drzewa są potężne i niezwykle dostojne. Niemniej las ten w żaden sposób nie przypomina naszych, polskich lasów - drzewa rozmieszczone są bardzo rzadko, a między nimi rośnie tylko kępkami trawa. Poza tym - o tej porze baobaby pozbawione są już liści, przez co całość wygląda raczej koszmarnie.
Wróciliśmy do Popenguine i po krótkim odpoczynku udaliśmy się na plażę, dokonać ogromu zniszczeń w naszym naskórku. Ja również zażyłem kąpieli wodnej w oceanie, którego temperatura nie przekraczała 20 st.C - niby dobrze, ale przy 40 st.C powietrza jest to dość zimna woda. Dopiero wieczorem okazuje się, co zrobiliśmy tak naprawdę z naszym naskórkiem.
Dzień dwudziesty dziewiąty - Niedziela - 04.03.2007 r.
Wstajemy wcześnie z wielkimi planami. Pakujemy samochód i ruszamy. Kierujemy się na Kaolack, gdzie podobno jest drugi co do wielkości kryty bazar w Afryce. Nie udaje się nam go odnaleźć, ale w drodze do miasta mijamy potężny meczet. Jest odmienny architektonicznie od tego co widzieliśmy w Afryce do tej pory. Przypomina raczej tureckie meczety. Jest również opuszczony i zaniedbany. W przewodniku czytamy, że fundatorem był Saddam Hussein. Zamiast krytego bazaru znajdujemy potężny plac handlowy, który ani wyglądem ani atmosferą nie zachęca do zatrzymania się. Mijamy go więc i dojeżdżamy do posterunku policji, kierując się już na Gambię. Tutaj zamiast kontroli bierzemy policjanta na stopa i podwozimy go do jego miejscowości. Droga znowu jest fatalna. Niemniej - po jakimś czasie walki z drogą i jeździe po wyschniętym jeziorze docieramy do Tabakouta, skąd idąc za znakami kierujemy się na Park Narodowy Rzeki Saloum i na miejscowość Missirah. Po drodze trafia się nam kolejny autostopowicz - tym razem pewien staruszek. W Missirah trafiamy na młodego przewodnika, który oferuje nam krótką wycieczkę po lesie. Musimy jednak wrócić się do punktu parkowego, aby uiścić opłaty. W dobrej wierze opłacamy przewodnika i bilety. I zaczyna się kolejny problem. Nasz przewodnik nie ma pojęcia o miejscu, w którym jesteśmy, a jedyne co pokazuje nam po drodze to kolonia krabów (nawet całkiem sympatyczne stworzonka). Zabiera nas również do podobnego rezerwatu dzikich zwierząt, jak ten, który zwiedziliśmy pod Dakarem. Ale zwiedzenie rezerwatu wiąże się z uiszczeniem kolejnych (wcale nie małych) opłat. Zdegustowani wracamy i stawiamy naszemu przewodnikowi ultimatum. Albo nam pokaże obiecane ptaki i małpy, albo rezygnujemy z jego usług (zresztą już opłaconych - więc co to za ultimatum). Wiezie nas w jeszcze jedno miejsce, gdzie my już wycofujemy się. Zostawiamy młodzieńca we wiosce i zdegustowani ruszamy do Gambii, z nadzieją, że tam będzie lepiej.
Pierwsze problemy pojawiają się już po przekroczeniu senegalskiej granicy. Najpierw gambijski celnik robi łaskę, że nas przyjmuję i stwarza same problemy, następnie czekamy długo w kolejce do funkcjonariusza policji, a następnie nasza "Dyskoteka" zostaje poddana drobiazgowej kontroli przez policję. Na zakończenie granicznej przygody, policjant, który rozkopał nasz samochód żąda opłaty - 50 euro, za wstawienie pieczątki do paszportu.
Zdenerwowani ruszamy dalej. Pierwszy patrol policji na drodze próbuje od nas wyłudzić prezenty. Informujemy, że nic nie mamy, więc dali nam spokój, ale poinformowali, że musimy się wrócić po bilety na prom. Wracamy więc do punktu sprzedaży biletów, gdzie bileterka z łaską nam sprzedaje bilety. Gambia coraz mniej się nam podoba.
Przed godz. 18 docieramy do promu. Próbujemy ustawić się w kolejce, ale zostajemy napadnięci przez grupę cwaniaczków. W końcu z opresji ratuje nas policjant, który karze wyjechać z kolejki i zaparkować pod komisariatem. Tak też zrobiliśmy. Tyle, że po kilku godzinach stania nic się nie zmienia. W końcu inny z policjantów, imieniem Jusufa, podchodzi do nas i informuje, że jak będziemy tu stać, to w ogóle nie wjedziemy na prom. Po krótkiej wymianie zdań oferuje nam pomoc i rusza w kierunku ochrony. Po jego pierwszej interwencji zostajemy chamsko potraktowani przez ochronę, ale druga interwencja umożliwia nam wjazd na teren portu. Przy czym jest już po godz. 0.00. Za bramą portową czeka nas kolejna niespodzianka - musimy swoje odstać - na prom udaje się nam wjechać dopiero po 5 rano. A z promu zjeżdżamy kilka minut po godz. 6. W sumie - 12 godzin czekania. Jesteśmy ciekawi, czym Gambia nas jeszcze zaskoczy.
Dzień trzydziesty - Poniedziałek - 05.03.2007 r.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż