Wakacje z dreszczykiem emocji, czyli Rumunia i Bułgaria
artykuł czytany
34631
razy
Nasza dalsza trasa wiedzie do miejscowości Vaja / Ör, gdzie kierujemy się na Mátészalkę, z której do granicy pozostaje nam jedynie ok. 40 kilometrów. Oczywiście po drodze mnóstwo gasterbaiterów, czyli pracowników rodem głównie z Rumunii, Bułgarii lub Turcji, którzy na życie zarabiają w Europie Zachodniej, a na wakacje przyjeżdżają w rodzinne strony. W ich posiadaniu głównie Mercedesy, Audi, BMW, biedniejsza warstwa pozwala sobie "jedynie" na Volkswageny. Aby odróżnić taki samochód od prawdziwych obywateli Europy Zachodniej nie trzeba patrzeć przez szybę do okien sąsiada. Wystarczy ustawić się w kolejce na granicy węgiersko-rumuńskiej, gdzie są specjalne pasma dla obywateli UE (nie mylić z samochodami z rejestracjami zachodnimi!), więc zaraz widać, że stojące obok nas Audi A8 z wielką naklejką "D", to faktycznie auto niemieckie, ale ludzie w środku, to Rumuni.. Można prowadzić bardzo ciekawe obserwacje:-) Np. z kolejki na godzinę oczekiwania nagle wyjeżdża nasze Audi A8 i bez problemu przekracza granicę okazując jedynie paszport. Co ciekawe, odbywa się to bez łapówek (przyglądałem się temu z bliska). Na szczęście stwierdzenie "bez łapówek" odnosi się również do nas, więc bez jakichkolwiek opłat wjeżdżamy na terytorium Rumunii(zdziwiłem się, gdyż przy wjeździe do Bułgarii, Albanii, Bośni, Turcji oraz Macedonii spotykamy się ze zjawiskiem płatnej dezynfekcji kół) Jednym słowem: "Salut România!"
Odkrywanie tego pięknego kraju rozpoczęliśmy od Satu Mare, gdzie zgodnie z zaleceniami wypowiedzi niektórych osób na forach internetowych, zakupiliśmy winietkę uprawniająca do korzystania z rumuńskich dróg i autostrad.. Zakupiliśmy ją na stacji austriackiego koncernu OMV, gdzie sprzedawca znakomicie operował językiem angielskim. Winietom poświęce trochę miejsca, bo to ważne. Opłata obejmuje przejazd wszystkimi drogami i autostradami rumuńskimi. Koszt zależy od samochodu oraz…klasy ekologicznej, czyli jak bardzo zatruwamy środowisko naturalne. My zapłaciliśmy 6,34 lei (64300 starych lei; 1 RON - ok. 1,10 PLN). Ceny benzyny podobne jak w Polsce (3,34-3,38 lei).
Następnie udaliśmy się w kierunku Cluj-Napoki, a później Sibiu (Sybin). Jakieś 5 km po wyjeździe z miasta wjechaliśmy na nowiutką drogę E-81. Tego najmniej się spodziewaliśmy. Ona towarzyszyła nam do samego Sibiu. Po drodze nasz samochód stawał się nie lada atrakcją, a to z powodu roweru, który wieźliśmy ze sobą na dachu. Oczywiście "peelka" robiła swoje. Pierwszych Polaków spotkaliśmy dopiero w Piteşti! A to po drugiej stronie Karpat. Po drodze jedna rzecz bardzo mi się spodobała. Mianowicie kilkadziesiąt kilometrów przed Cluj-Napoką widziałem gościa, który za pomocą palnika zamieniał swoją Dacię z hatchbacka na kabrio. Ciekawy widok :-) Poza tym nie zauważyliśmy ani jednego patrolu policji.
Warto jeszcze dodać, że od Zalău do miejscowości Romînaşi (jeszcze przed Cluj-Napoki droga ma charakter wybitnie górski i warto mieć nowy filtr powietrza w samochodzie, bo jeżdżące tam Dacie (i nie tylko) zostawiają za sobą siną chmurę spalin…) według mapy (Bułgaria, Rumunia, mapa samochodowa wydawnictwa Copernicus-PPWK, skala 1:800000, 2002/2003 r.) mamy jechać… autostradą! Oczywiście niczego takiego nie spotkaliśmy, jedynie na podjazdach były dwa pasy ruchu.
Do Sibiu (Sybina) przyjechaliśmy ok. 20.30, więc o "cywilizowanej" porze. Nasz plan polegał na tym, aby w następnym dniu przejechać jedną z największych atrakcji Rumunii - Trasą Transfogarską i przy okazji zobaczyć najwyższy rumuński szczyt Karpat - Moldoveanu (2544 m.n.p.m.) - trochę wyższy niż Rysy. Już się ściemniało, więc postanowiliśmy się wreszcie przespać. Wpadliśmy na niezły pomysł, gdyż zwróciliśmy się o pomoc do taksówkarza (oczywiście, jak to w Rumunii, po angielsku). Jadąc za jego taksówką, dojechaliśmy do jednej kwatery - stosunek ceny do standardu lekko nas przeraził - 90 lei za nieciekawy pokój i 8 m kwadratowych "łazienki". Gospodarz o żadnych negocjacjach cen nie chciał słyszeć. W tej sytuacji nasz kolega taksówkarz pojechał z nami do innej kwatery o nazwie "Emigrant", niedaleko centrum Sibiu. Z uwagi na w miarę niezłe warunki i późną porę - 22.00 (według cennika - 3-osobowy apartament po renowacji) zgodziliśmy się wydać 140 lei. To dużo, ale, jak dowiedzieliśmy się od przechodniów (nasz rower ciągle zwracał uwagę:-)), nigdzie nie znaleźlibyśmy taniej za taki "komfort". Opłata za taksówkę - 15,95 lei. Fakt - to dużo, ale nasz kolega musiał na nas czekać z 30 minut, a poza tym był bardzo sympatyczny.
Apartament był czysty i miał ciepłą wodę. Po umyciu się wyruszyliśmy na nocne odkrywanie Sibiu... Przypadkowo spotkana kobieta na pytanie, gdzie warto się udać i gdzie można dobrze zjeść, odpowiedziała nam piękną angielszczyzną, jaka czasami zdarza się w BBC… i to rodowita Rumunka! Kilkanaście godzin pobytu w Rumunii, a wrażeń co nie miara.
Noc minęła dobrze. Pomimo deszczu wypoczęci udaliśmy się na dalsze zwiedzanie Sibiu - tym razem za dnia. Z przewodnika Bezdroży "Rumunia" dowiedzieliśmy się, że jest to "rumuński Kraków" - określenie nie jest ani trochę przesadzone. Stare miasto jest przepiękne, niestety aktualnie całe w renowacji (np. rynek jest kompletnie rozkopany). Pochodziliśmy trochę po tym wspaniałym mieście i poszukaliśmy miejsca, gdzie można by coś przekąsić. Trafiliśmy na ulicę Tribunei 11, gdzie tata zamówił sobie hamburgero-kebab A teraz uwaga - dostał też kawę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że została ona zalana wrzącą wodą...z kranu. No ale w sumie kawa ma być gorąca, a to skąd jest woda, to już mniej ważne :-).
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż