Wakacje z dreszczykiem emocji, czyli Rumunia i Bułgaria
artykuł czytany
34633
razy
Godzina 21. Trzeba było znaleźć jakiś parking i wreszcie coś zjeść. Miejsce do postoju znaleźliśmy w samym centrum na Bulevardul G. Magheru. Pochodziliśmy trochę po Bukareszcie i zaliczyliśmy jedną knajpkę. W drodze powrotnej do auta zaskoczyła nas jedna rzecz - na wieżowcu był powieszony ogromny billboard…nic nowego. Jednak smaczku dodawał fakt, że ten billboard był reklamą…polskiego Tymbarku! Także, jak widać polskie firmy prosperują także zagranicą. Produkty Maspex S.A. (czyli Tymbarki i Kubusie) były do kupienia również w Bułgarii. Ostatnim akcentem naszego pobytu w stolicy był widok ogromnej ilości psów szperających po śmietnikach oraz kilku żebraków (oczywiście pod względem żebractwa Bukareszt przy Lwowie to pestka). Poza tym jak na sierpień było zimno 10 stopni.
Pożegnawszy się z "Paryżem Wschodu" skierowaliśmy się w kierunku Constanţy, aby gdzieś po drodze się przespać (dzisiaj w samochodzie). Najbardziej zadziwiła nas ciemność, jaka nas ogarnęła po wyjeździe ze stolicy. Co jak co, ale 3 km od centrum państwa rumuńskiego, to chyba powinno być inaczej, prawda? Dalsza droga prowadziła autostradą A2 w stronę Constanţy.
9 sierpnia, godz. 7.00 rano - Salut Constanţa! Po półgodzinnym staniu w korku w centrum miasta zatrzymaliśmy się nieopodal plaży (na klifie). Po małym co nieco tata udał się w poszukiwaniu "tourist info". Przyszedł po godzinie i powiedział, że warto przejechać się do pobliskiej Mamai. Jechało się tam z pół godziny, ruch był okropny, a kierowcy kulturą nie grzeszyli. Samej Konstancy nie zwiedzaliśmy, bo po prostu nie mieliśmy na to chęci i czasu. Na tym koniec pobytu w mieście - pojechaliśmy do Mamai - czyli ekskluzywnego ośrodka, głównie dla mieszkańców Zachodu i Bukaresztu (70% tamtejszych rejestracji to właśnie B - Bukareszt). Można ją porównać do naszych Międzyzdrojów. Co ważne, wjazd jest płatny, ale na szczęście niedrogi (ok. 1,5 euro). Mamaia zrobiła na nas wrażenie. Hoteli było wiele, ale ich ceny bardzo wysokie (dla naszej trójki znaleźliśmy najtańszą ofertę za 80 euro, a najdroższa to koszt 150-200 euro w zwyż za dobę).
Rozczarowaliśmy się plażą miejską - pełno ludzi i straszny hałas wywołany przez muzykę techno. Była dopiero 10 rano, więc ciekawie musi być wieczorem… Postanowiliśmy zjeść śniadanie w jednej z mamaiskich knajpek (na głównym deptaku wzdłuż plaży). Podczas zwiedzania Mamai zaskoczyła nas kolejna rzecz - od centrum miasta na plażę wybudowano… kolejkę linową. Przejazd oczywiście płatny - 10 lei za osobę (dzieciaki płacą trochę mniej, coś koło 5 lei).
Po drodze do granicy bułgarskiej postanowiliśmy obejrzeć niewielką miejscowość wypoczynkową Costineşti. Jak się później okazało, tutaj spędzimy kolejną noc. Także i tutaj daliśmy się skusić na oferty ludzi z tabliczkami "camera". Pierwsza oferta przedstawiała się ciekawie. Gospodarze mili, pokój w miarę czysty. Dobrze, że spytaliśmy o łazienkę - ku naszemu zdziwieniu, gospodyni wyszła z nami na… podwórko, gdzie, jak objaśniła - jest ubikacja, umywalka i prysznic (oczywiście z deszczówki). Może i nawet zdecydowalibyśmy się na to, jednak cena 90 lei za nocleg w takich warunkach sanitarnych to lekka przesada. Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się na poszukiwanie czegoś lepszego. Znaleźliśmy przytulny hotel. Na nasze pytanie o nocleg dla trzech osób recepcjonistka łamaną angielszczyzną odpowiedziała, że mają tylko dwuosobowe pokoje i żadna dostawka nie wchodzi w grę. Cena za tę przyjemność to 50 euro. Siłą rzeczy nie skorzystaliśmy, bo ktoś z nas musiałby chyba spać na korytarzu lub balkonie.
Naszą uwagę zwrócił całkiem ładny hotelik (przynajmniej z zewnątrz) o równie ładnej nazwie - Amiral Nord. Jak się okazało, to cały kompleks, w tym znane z Polski domki typu bungalow. Cena za pokój (no dobrze, nazwijmy to apartament) dla trzech osób, to 36 euro za dzień. Zdecydowaliśmy, że nie znajdziemy już raczej nic lepszego za taką cenę, więc zostaliśmy.
Nasz luksusowy apartament przywitał nas jakże przyjemnym zapachem zgnilizny (woda z łazienki podmywała próg, który na nieszczęście był drewniany) oraz zepsutym oknem, którego nie udało się otworzyć. Oburzeni tym faktem udaliśmy się do recepcji, gdzie o dziwo żywo zainteresowano się problemem. Po chwili przyszedł do nas fachman i oznajmił, że to pestka i naprawa potrwa kilka sekund. Niestety przecenił swój talent i naprawa zajęła dokładnie 1,5 godziny. Po tym wszystkim postanowiliśmy wreszcie naprawdę odpocząć, toteż udaliśmy się na plażę miejską. Kiedy zobaczyliśmy tłum ludzi, odechciało się nam relaksu, jednak posiedzieliśmy na niej z godzinę. W tym czasie zaliczyłem kąpiel w rumuńskim Morzu Czarnym (czystością nie grzeszy). W drodze powrotnej skusiłem się na reklamowanego kebaba - naprawdę przepyszny! Cena 3-6 lei, zależnie od składników.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż