Wakacje z dreszczykiem emocji, czyli Rumunia i Bułgaria
artykuł czytany
34631
razy
Nadszedł 20 sierpnia 2005. Ostatni dzień naszego pobytu w Ahtopolu. Już kilka dni wcześniej z tatą zastanawialiśmy się, jak wracać do domu. Podobna sytuacja miała miejsce przy wyborze trasy do Rumunii (przez Słowację czy Ukrainę). Tutaj mieliśmy dwa warianty. Albo jedziemy do Turcji i przez Adrianopol znowu przez Bułgarię w stronę Macedonii (przez Kjustendil), albo przez Burgas, Elhovo, Harmanli i Plovdiv do Macedonii (również przez Kjustendil). Jednak 15 sierpnia dowiedzieliśmy się o wizach przy wjeździe do Turcji, więc wariant nr 1 zdeaktualizował się. Tak też zrobiliśmy. Wyjechaliśmy ok. 10. Droga do Burgas została pokonana szybko i sprawnie, dopiero potem pojawiły się problemy. Takich dziur w życiu nie widzieliśmy. Nie narzekajmy już na polskie drogi:-) Najgorszy był fragment między Elhovem a Harmanli. Tam mieliśmy metrowe dziury i jazda z prędkością 60 km/s, to maksymalna bezpieczna prędkość. Przyspieszyć mogliśmy dopiero za Harmanli. Jechaliśmy autostradą A1 do miejscowości Kostenec, gdzie zjechaliśmy w stronę Samokova oraz Dupnicy. Przy okazji zwiedziliśmy Borovec - zimowy kurort Bułgarii. W drodze do tych miejscowości zobaczyliśmy katastrofalne skutki niedawnych powodzi. W pewnym miejscu byliśmy świadkami obsunięcia torów kolejowych. Dobrze, że nie w momencie przejazdu pociągu… Współczujemy Bułgarom bardzo, jednak zdziwił nas ich stosunek do tego. Niestety tutaj mamy dowód, że nie bardzo zależy im na usuwaniu skutków, a co dopiero zapobieganiu im… Może to się niektórym nie spodoba, ale jest odrobinę prawdy w stereotypie o Bułgarii - "kraj pastuchów i nierobów". Tak ich nazwać, to oczywiście obraza, ale niestety cząstka tego w nich jest. Przeciwnie w Rumunii. Widać tam było rozmach i energię w usuwaniu skutków powodzi.
Sam Borovec jest bułgarskim Zakopanem. Najbardziej ekskluzywnym zimowym kurortem Bułgarii. Bardzo tam ładnie, ceny o wiele niższe niż w Polsce. Podobnie z karnetami. Po bliższe informacje zapraszam na www.bulgaricus.com, a w szczególności na forum tejże strony. Z tej pięknej miejscowości udaliśmy się do Dupnicy (notabene ciekawa nazwa:-), zaś stamtąd do Kjustendil. Z tego miasteczka kierunek granica. Na granicy nie było w ogóle ruchu, choć celnik nas trochę przestraszył, mówiąc, że konieczne jest wykupienie wizy. My oczywiście wiedzieliśmy, że od 15 czerwca do 15 września 2005 r. zniesiono wizy dla Polaków (później w ogóle je zniesiono), więc mieliśmy dowód. Pogranicznik na szczęście miał Internet i sprawdził to. Przeprosił nas za nieporozumienie i powiedział: "Dobrodošli w Makedoniju!" To wszystko, zero opłat. Generalnie miłe przejście.
Za to po 15 minutach od przekroczeniach granicy, w Krivej Palance, zatrzymała nas policja. Powód: przekroczenie prędkości o 20 km. My oczywiście wiedząc, że to "nasi bracia Słowianie" rozpoczęliśmy negocjacje. Natychmiast zauważyliśmy, że panowie są lekko na bani, dlatego wielkich trudności nie było. W podziękowaniu dostali od nas po paczce papierosów, z których ogromnie się ucieszyli. Jeden z nich nawet stwierdził, że bardzo lubi polskie papierosy :-)
W takiej miłej atmosferze zajechaliśmy do Kumanova. Tam, jak wcześniej już zadecydowaliśmy, pojechaliśmy do Skopje, aby potem wybrać się w stronę…Kosova. Tak, Kosova, koniecznie chciałem tam jechać i udało mi się do tego przekonać tatę. Mama oczywiście przeciwna, ale gdybyśmy zawsze jej słuchali, to nawet do Chorwacji nie pojechalibyśmy:-). Zadowoleni jechaliśmy autostradą M1 do Skopje. Autostrady są płatne. Ale tutaj uwaga. Stawkę za przejazd…wybieramy sobie sami. Naprawdę! Dwa razy gość zażądał od nas kilkaset dinarów (nie pamiętam dokładnie ile, bo takowej waluty nawet nie posiadaliśmy). W każdym razie równowartość ok. 2 euro. On zażądał 5 euro. My oczywiście liczyć umiemy, więc powiedzieliśmy, że damy co najwyżej 2 euro. On oczywiście się nie zgodził. No więc poczekaliśmy 30 sekund, miły pan nagle stał się bardzo nerwowy i w końcu 2 euro przyjął. Identycznie było na bramce za Skopje.
Samo miasto, to żadna rewelacja, generalnie biedota, choć taka "umiarkowana". Ze stolicy Macedonii udaliśmy się w stronę granicy z Kosovem. Pamiętajmy, że mamy na dachu rower, co dalej wywoływało niebywałe zdziwienie mieszkańców. Jakieś 20 kilometrów przed granicą postanowiliśmy się przespać. Rankiem, po śniadaniu, udaliśmy się na jedną z najniebezpieczniejszych granic w Europie.
Godz. 5.30 rano. Po przyjechaniu na przejście nikogo nie było. Po kilku minutach przyszedł do nas niemiecki celnik ONZ. Powiedział, że musimy zapłacić 50 euro za wjazd, gdyż zielona karta nie obejmuje terytorium Kosova. Zupełnie odmienne informacje uzyskaliśmy u polskiego ubezpieczyciela. Uznaliśmy, że to za dużo. Poza tym takich 5 euro mogło być więcej… Wtedy też popełniłem straszny błąd - nie zrobiłem zdjęcia "United Nations Mission in Kosovo". Choć gdybym to zrobił, mogliby nam skonfiskować aparat. Nie zmienia to faktu, iż zdjęcia nie zrobiłem…
Jednoznacznie zdecydowaliśmy, że wracamy i do domu udamy się normalną drogą przez Serbię. Tak też zrobiliśmy i niestety Kosovo musi na nas jeszcze poczekać… Ruszyliśmy znowu do Skopje, a potem w kierunku Kumanova. Do tej miejscowości zjechaliśmy, celem chwili odpoczynku i obejrzenia macedońskiego miasta od kuchni. Ja z mamą udaliśmy się na targ miejski, gdzie wszystko było dwa, trzy tańsze niż w Polsce. Zakupiliśmy 2 kg przepysznego macedońskiego czosnku za 2 euro kilogram. Przypomnijmy, że w Polsce jedna główka kosztuje ok. 50 groszy. Oczywiście nadal wszyscy byli zauroczeni naszym pojazdem kosmicznym znajdującym się na dachu. W ogóle sama naklejka "PL" była obiektem zainteresowania. Na granicy czekaliśmy jakieś 40 minut. Przy okazji wymieniliśmy trochę euro, aby mieć pieniądze na opłaty za autostradę. W tym miejscu kolejna uwaga - opłaca się płacić w dinarach zamiast w euro. Jednym słowem zawsze warto mieć walutę tutejszą. Granicę przekroczyliśmy i znaleźliśmy się po raz pierwszy w Serbii, a dokładnie w miejscowości Preševo, gdzie znajdowało się jeszcze sporo meczetów - tereny te zamieszkuje mniejszość albańska. Autostrada M1 zaczyna się dopiero od Leskovaca, czyli po ok. 110 kilometrach. Przez Serbię przejeżdżamy bez żadnych problemów, wiedząc o tym, że istnieje tutaj bezwzględna policja, której nic nie da się wmówić, dlatego staraliśmy jechać zgodnie z przepisami. Na szczęście wszystko poszło dobrze. W Novim Sadzie zjechaliśmy aby posilić się. Kupiliśmy sobie serbskie kebaby, które okazały się bardzo dobre; żadnych skutków ubocznych. Po tym krótkim przystanku udaliśmy się już prosto do Vojvodiny do Suboticy, jednak nie na przejście graniczne na autostradzie, lecz na zwykłe, miejskie.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż