Dar Młodzieży na ragatach Tall Ship Races 2006
artykuł czytany
2332
razy
Tak mijały kolejne dni regat. Trzeba przyznać, ze tempo żeglugi nie było zazwyczaj zbyt imponujące, wiatr raczej nas nie rozpieszczał. Pozorną jednostajność mijających godzin przerywały nam delfiny, które prawie codziennie dosyć licznym stadkiem pojawiały się przed dziobem, skacząc wysoko i wyczyniając różne harce, jakby chciały nas zachęcić do szybszego płynięcia. Przyglądając się im nie można oprzeć się wrażeniu, iż darzą one ludzi jakąś szczególną sympatią i znajdują radość w pokazywaniu ekwilibrystycznych nieraz sztuczek pływackich.
Wśród zdarzeń natomiast, które utkwiły w pamięci uczestnikom rejsu na Darze, niewątpliwie na pierwszym miejscu wskazać należy awarię bombrama na krojcmaszcie, czyli wyjaśniając mniej obeznanym z terminologią żeglarską Czytelnikom, najwyższej rei na ostatnim, trzecim maszcie. Wyjaśnić trzeba również, iż każda z reji przymocowana jest do masztu za pomocą tzw. bejfutu. Dzięki niemu, ciągając odpowiednio brasy przymocowane do noków rei można nią poruszać względem osi statku, w zależności od kursu jakim płynie żaglowiec. Otóż bejfut na wspomnianej rei pewnego dnia po prosu nagle... pękł, a ważąca dwie i pół tony reja zawisła kilkadziesiąt metrów nad pokładem na dwóch topenantach. Od razu po dostrzeżeniu awarii "ekipa ratunkowa" w osobach trzech bosmanów zabezpieczyła reję stalowymi linami, bejfut zaś trafił do naprawy. Przez kilka dni, tj. aż do czasu ponownego jego zainstalowania, płynęłyśmy zatem bez rozłożonego na tejże rei bombramsżagla. Po usunięciu awarii wszystko wydawało się być już w porządku. Prawdziwe chwili grozy przeżyli jednak klarujący żagiel na tej rei załoganci, kiedy to podczas tej czynności reja wraz z nimi zaczęła stopniowo... przechylać się jednym nokiem w dół. Wyglądało to rzeczywiście nieco groźnie, wszystko skończyło się szczęśliwie, a kilku tych śmiałków zapamięta te chwile z pewnością... nieco dłużej.
Powoli kończył się pierwszy etap regat. W dniu 18 lipca, kilka minut po godz. 19 osiągnęliśmy waypoint będący linią końcową mety. Wiwatów nie było, spokojnie oczekiwaliśmy na ogłoszenie komunikatu o zajętym miejscu. Ostatni raz wówczas przeprowadzono alarm manewrowy, a po uprzątnięciu i sklarowaniu żagli, już na silniku kierowaliśmy się do portu w Lizbonie. Przepływaliśmy oczywiście pod słynnym mostem "25 Kwietnia" będącym jednym z najdłuższych wiszących mostów świata. Po prawej burcie widzieliśmy równie słynny olbrzymi 24-metrowy pomnik Chrystusa, stojący na 84-metrowym postumencie, którego Portugalczycy najwidoczniej pozazdrościli mieszkańcom Rio de Janeiro. Dar zacumował w wielce szacownym gronie, tuż za Mirem, obok zaś Amerigo Vespucci'ego. Po dokonaniu klaru portowego mogliśmy, po raz pierwszy od 10 dni zejść na ląd. Organizatorzy, jak nakazywała tradycja, przygotowali dla uczestników szereg atrakcji, na które podczas pięciodniowego pobytu brakowało niejednokrotnie czasu... i siły. Członkowie każdej z załóg otrzymali zestaw gadżetów obejmujący koszulkę, mapę miasta, darmowe karty na metro i inne środki komunikacji oraz wejściówki do muzeów. W Lizbonie, która okazała się wyjątkowo pięknym miastem, na każdym niemalże kroku spotkać było można uczestników regat w charakterystycznych strojach. Z braku miejsca nie sposób wymienić wszystkich imprez w których uczestniczyliśmy, wymaga jednak napomnienia, iż połączone załogi Daru Młodzieży, Pogorii i Gedani wspólnie upodobały sobie irlandzką tawernę blisko portu, Do późnych godzin nocnych a właściwie porannych, w międzynarodowym gronie śpiewaliśmy codziennie szanty i tańczyliśmy do skocznej, granej na żywo muzyki. Osobiście szczególnie zapadło mi w pamięci wspólne wykonanie, podczas jednego z wieczorów, utworu "Dziki Włóczęga", którego refren śpiewany był badajże w pięciu językach naraz. Kulminacją spotkania w Lizbonie była tzw. Crew Party, czyli przygotowana z wielkim rozmachem impreza grillowo-taneczna dla wszystkich załóg. Wracając z niej w środku nocy, po raz ostatni mogliśmy podziwiać podświetloną galerę żaglowców i jachtów zacumowanych w porcie, widok od którego ciężko było się oderwać i do dziś ciężko zapomnieć...
Po pięciu dniach trzeba było pożegnać gościnną Portugalię i ruszać dalej w drogę. Kolejny odcinek do Kadyksu, podobnie jak również następny do La Coruny, miał dosyć specyficzny charakter. Tradycyjnie bowiem poza etapami typowo regatowymi, mają miejsce w ramach Tall Ship Races również etapy można powiedzieć... towarzyskie, podczas których załogi nie konkurują ze sobą, a wyniki nie są zaliczane do generalnej klasyfikacji. To tzw. Cruise in Company, których cechą charakterystyczną jest wymiana części załóg poszczególnych jednostek, pozwalająca na najpełniejszą realizację przyświecającej organizatorom zasady spotkań młodzieży, wzajemnego poznawania się i wspólnego, międzynarodowych żeglowania.
Wyjście wszystkich jednostek z portu na pełne morze to oczywiście wielka ich parada, która tym razem wypadła niesamowicie widowiskowo. Idące w szyku liniowym wielkie żaglowce, przy słonecznej pogodzie i wysokiej fali, prezentowały się doprawdy oszałamiająco! Orszak prowadził reprezentant gospodarzy, przepiękny portugalski barki Sarges, łatwo rozpoznawalny po smukłej linii i wspomnianych uprzednio charakterystycznych czerwonych krzyżach na żaglach. Nasz Dar płynął jako trzeci i prezentował się równie wspaniale, chociaż nie postawił niestety żagli rejowych. Pomiędzy dużymi jednostkami płynęły po obu ich burtach mniejsze jachty, wśród nich zaś również liczne łajby nie biorące udziału w regatach, chcące jednak zaprezentować się zgromadzonej wzdłuż kilkukilometrowego nadbrzeża wiwatującej publiczności, którą organizatorzy ocenili na kilkaset tysięcy osób. Osobiście nie mogłem uczestniczyć niestety w dalszych etapach regat gdyż schodziłem na ląd w Lizbonie. Rekompensatą była jednak niespodziewana możliwość znalezienia się w grupie czterdziestu spośród ok. stu akredytowanych dziennikarzy z całego świata, którzy na kilku specjalnie przegotowanych pontonach dla fotoreporterów krążyli wśród tej niesamowitej armady, mogąc podziwiać najpiękniejsze żaglowca świata z bliska, w całej ich okazałości. Wynagrodziło to w całości brak możliwości oglądania tej flotylli zgromadzonej w jednym miejscu podczas startu do regat w Zatoce Torbay z powodu, opisanej wcześniej, panującej wówczas mgły. Patrząc na ten porywający rój żaglowców na morzu zastanowić się można było, czy ta wilgoć pod oczami to tylko z powodu wiatru dmuchającego w oczy, czy też może na widok wskrzeszonej na moment nieistniejącej już epoki wielkich żagli....
To tyle jeżeli chodzi o relację z niezwykle udanej tegorocznej edycji z Tall Ship Races. Ale, ale..., ktoś może zapytać, skoro to były regaty, to które miejsce zajął w końcu Dar Młodzieży? Otóż, powiedzieć trzeba że nie było to miejsce... pierwsze. Tym razem nasza fregata nie mogła pochwalić się takim sukcesem jak w roku 1994, kiedy to zwyciężyła w klasie A. Czy to zresztą ważne jak wypadł Dar? Liczył się w końcu przede wszystkim udział, szlachetne współzawodnictwo i czysta radość pływania, bo przecież jak mawiali Starożytni navigare nescesse est!
E-mail autora: lukaszcyprian[at]poczta.onet.pl
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż