Polonezem na Krym
artykuł czytany
3104
razy
Po zwiedzeniu muzeum, trasą wiodącą wzdłuż wybrzeża, przez miejscowości takie jak Ałupka, Jałta, Ałuszta - w których nie zatrzymywaliśmy się ze względu na ich wyjątkowo "kurortowy" charakter - mijając świętą górę Krymu - Ajudah, dotarliśmy do malowniczego miasteczka o nazwie Sudak. Tam pobyczyliśmy się przez dwa dni oddając się urokom plażowania w scenerii rozbijających się o skały fal, górującej nad nami czternastowiecznej twierdzy oraz księżycowych, wyjątkowo jasnych nocy.
Wypoczęci i pełni zapału ruszyliśmy w dalszą drogę - na położony nad morzem Azowskim przylądek Kazantyp. Po drodze napotkaliśmy drugi po Bakczysaraju cud Krymu. Stojący we wsi Szcziołkino niedokończony reaktor atomowy! Jak się okazało, budowano w tym miejscu elektrownie atomową, lecz po wybuchu w Czarnobylu i fali protestów ludności, zaprzestano budowy. Żywo zainteresowani tym wspaniale prezentującym się na tle stepu budynkiem, zboczyliśmy z drogi, z nadzieją że uda nam się zwiedzić to szczytowe osiągnięcie radzieckiej konstrukcji. Pokręciliśmy się chwilę po terenie ośrodka i ni stąd ni zowąd z jakiejś przerdzewiałej gigantycznej beczki wypełznął w naszym kierunku osobliwie wyglądający jegomość w klapkach i krótkich spodenkach. Kustosz miejscowego muzeum, jak się okazało, zaproponował nam jedyną w swoim rodzaju ekskursję po tym, co zostało z elektrowni. Po wynegocjowaniu specjalnej, studenckiej ceny i przypieczętowaniu transakcji donośnym "haraszo" i puszeczką piwa, weszliśmy razem z naszym przewodnikiem do tego niezwykłego obiektu. Dobrze, że nie poszliśmy tam sami, bo moglibyśmy już nigdy nie wrócić. Wewnątrz panowały egipskie ciemności i latarka oraz zmysł orientacji naszego przewodnika okazały się bezcenne. Poza tym, piętno czasu dało się we znaki elektrowni - w środku straszny bałagan, mnóstwo metalowego dziadostwa wystającego z rozlicznych zakamarków, przerdzewiałe żelazne schody i trapy - ogólnie rzecz biorąc samemu lepiej się tam nie zapuszczać. Naszła nas refleksja, że w Polsce taki opuszczony obiekt, stojący sobie w polach, już dawno zostałby wózkami ciągniętymi przez zastępy pijaczków wywieziony na szrot. Może przez brak w okolicy punktów skupu złomu stoi do dziś. Zwiedzanie trwało około 2 godziny i zrobiło na nas duże wrażenie. Po opuszczeniu elektrowni, pożegnaliśmy przewodnika i rozpromienieni ruszyliśmy dalej!
Kolejnym przystankiem była już plaża na Kazantypie. Tam znów oddaliśmy się plażowaniu i kąpieli w morzu Azowskim. Wieczorem - w ostatnią noc pobytu na Krymie przyłączyliśmy się do rozbitych na plaży Białorusinów i wspólnie pośpiewaliśmy przy ognisku ;-).
I to by było na tyle naszej przygody. Kolejnego dnia zapakowaliśmy się w podróż powrotną i w miarę szybko dotarliśmy do domów. Jedyną przygodą w drodze powrotnej była dziura w drodze niedaleko Lwowa, na której uszkodziliśmy obydwa koła w naszym Poldku. Lekko załamani, bo była niedziela, godzina 7 rano, myśleliśmy, że będziemy zmuszeni na 1 dniowy postój. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy odkryliśmy, że w pobliżu dziury znajdują się dwa zakłady wulkanizacyjne - obydwa czynne! Sprawa potrwała ok. 40 minut i kosztowała nas jakieś 40zl.
Podsumowując, Krym to miejsce, które z całą pewnością warto odwiedzić. Jadąc tam autem należy szczególną uwagę zwracać na patrole Ukraińskiego DAI-u, który jest wyjątkowo natarczywy w stosunku do obcokrajowców. Zwłaszcza podróżujących takimi drogimi limuzynami jak nasz Polonez. Nam, poprzez upór i determinację, pomimo że byliśmy zatrzymywani przez drogówkę ponad 20 razy, udało się nie wydać na łapówki złamanej hrywny - ale tylko dlatego, że nie mieli się do czego przyczepić - w przypadku wykroczenia niestety nie ma zmiłuj.
Ukraińcy to naród wyjątkowo przyjazny, chętny do pomocy, życzliwy wobec Polaków. Zagrożenia ze strony przestępców - takie jak wszędzie, gdzież ich nie ma? Drogi na Ukrainie wbrew temu co się powszechnie powtarza, wcale nie są takie tragiczne. Krążące legendy o koleinach, dziurach, wyrwach w asfalcie - okazały się sporo przesadzone - odrobina rozsądku za kierownicą i nawet z maksymalną prędkością samochodu ( w przypadku Poloneza 105km/h) można całkiem śmiało poruszać się po tamtejszych drogach. Ceny są przyzwoite, wręcz niskie, a żywność serwowana w barach i restauracjach - całkiem smaczna.
W naszym środku transportu - pomimo, że sprawdził się w 100% i nie zawiódł nas ani raz, dostrzegliśmy jednak sporo mankamentów - szyba od strony pasażera się zacinała, przy włączaniu kierunkowskazów gasło radio, nie działała tylna wycieraczka, kierownica robiła "łik...łik...łik". Dlatego też kolejną podróż - do Mongolii w 2008 r - zamierzamy odbyć autami dalece bardziej nadającymi do pokonywania tak olbrzymich dystansów - Fiatami 126p. O tym niezwykłym projekcie poczytać można na stronie
www.dzicz.plPrzeczytaj podobne artykułyfotoreportaż