Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
764
razy
Trochę melancholii i refleksji po Alhambrze
Usiadłem na ławce, oddając się myślom. Czułem, że muszę spróbować wejść na trochę wyższą falę melancholii i wznieść się z suchej depresji i wyobcowania, na smutną nostalgię, która nawilżyłaby mi duszę choć kilkoma kroplami ciepłej zadumy. Nie wiedziałem, co ściągnęło mnie tak bardzo w dół. Może była to zatłoczona hałaśliwymi turystami Alhambra, która w niczym nie przypominała wierszy Lorci, ani obrazów Giraulta de Prangey, ale raczej supermarket pełen klientów biegających ze swoimi aparatami od jednego produktu do następnego. A może to dzisiejszy kac zmieszał się z tęsknotą za domem i zmienił mnie z żądnego przygód, siedmiodniowego wagabundy, w zagubionego i gorzkiego faceta ścigającego złudzenia.
Miałem trochę nadzieję, że uda mi się zobaczyć Alhambrę taką, jaką wyobrażałem ją sobie jeszcze kilka dni temu (a w sumie to kilka lat, od momentu, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz z jaskini w Sacromonte), ale nie potrafiłem przedrzeć się przez groźnych ochraniarzy, rozmawiających poważnie przez krótkofalówki, ani przez spoconych, podekscytowanych turystów, którzy wymieniali się szablonowymi okrzykami zachwytu.
Ciężko jest mi napisać coś o samych zabytkach; coś co nie było już napisane tysiące razy. Tak, budowle dawnych mieszkańców tej ziemi różnią się od topornych, grubo ciosanych z kamienia pozostałości po ich chrześcijańskich następcach. Jest w nich lekkość, dbałość o szczegóły , cierpliwość (tak cierpliwi potrafią być tylko ludzie pustyni) i zmysłowość, którą znamy z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Tamci ludzie inaczej postrzegali świat, starali się czerpać z niego radość innymi zmysłami niż my i wyrażać siebie w cierpliwej dokładności i delikatności. Tyle mogłem zobaczyć, ale byłem daleko od prawdziwego dotknięcia tego, co rejestrowałem oczami i aparatem. Może gdybym był tam sam, w ciepłą letnią noc, dawni władcy Alhambry z dumą oprowadziliby mnie po swoich domach i pałacach, opowiadając o swoich marzeniach i wizji świata. Dziś jednak nie było tam żadnych duchów, które wystraszone fleszami aparatów i krzykami biegających po krętych korytarzach dzieci, uciekły; może na pustynie niedalekiej Afryki, ujeżdżając piaskowe konie, a może wróciły do swojego Raju, odpocząć wśród pięknych Hurys. Dziś byłem tam tylko ja, misterne, martwe rzeźby i spoceni turyści.
Przechadzając się po Alhambrze i spoglądając w dół, na Granadę, pomyślałem o tysiącach Arabów, którzy tutaj mieszkali, a którzy w końcu musieli opuścić Hiszpanię; ostatni z nich w XVI wieku zostali zapakowani na statki i porzuceni na plażach Afryki.
Kilkaset lat później Walter Starkie, kolejny pisarz, którego bardzo lubię, przemierzając Maroko został zaproszony na kolację do domu pewnej arabskiej rodziny. Po posiłku gospodarz wyciągnął z szafy zawinięty w materiał jakiś ciężki przedmiot i podał go Starkiemu.
- Zobacz.
Starkie wyciągnął z zawiniątka ciężki, metalowy klucz i spojrzał pytająco na gospodarza, na co ten powiedział uroczyście:
- Kiedy Hiszpanie wyrzucali nas z naszych domów, każda z rodzin zachowała klucz do swojego domu i od tego czasu jest on przekazywany z pokolenia na pokolenie.
- Ale po co? – spytał zaciekawiony Starkie.
Oczy starego Araba zabłysnęły ogniem.
- Bo pewnego dnia wrócimy do domu.
Idąc do domu, wstąpiłem do kafejki internetowej, żeby przerobić na mp3 ostatni album Macaco, który kupiłem rano za 15 euro. Jak zwykle Macaco poprawił mi trochę nastrój. Każda kolejna z jego płyt jest bardziej liryczna i pozytywna. Przestał już porywać do tańca wesołymi, zawadiackimi kawałkami, ale postanowił wejść głębiej, poszukać duchowości, czegoś co łączy wszystko. W jednej z pierwszych na płycie piosenek śpiewa: „Każdy z nas jest kroplą morza, wszyscy jesteśmy tacy sami, a jednak każdy z nas jest inny.”
Prawdziwy smak flamenco
Około dziewiątej wieczorem leżałem już w łóżku, skacząc po ośmiu dostępnych kanałach telewizyjnych, kiedy zadzwonił telefon. Eduardo zapraszał mnie do baru, gdzie tej nocy grali flamenco. Miałem do wyboru – zostać ze swoją melancholią i czarnymi myślami, oglądając hiszpańskich „Milionerów”, w ciasnym pokoiku hotelowym, albo wziąć ją (melancholię) na koncert flamenco, gdzie być może pozwoliłaby mi bardziej wczuć się w żałosne i ochrypłe skargi cygańskich artystów.
Bar nazywał się Estrella, co znaczy Gwiazda i leżał ukryty w małej uliczce, której koniec wychodził na Plaza Nueva (czyżby wszystkie drogi prowadziły na Plaza Nueva?). Byliśmy na miejscu już o 21:30 i okazało się, że jesteśmy pierwszymi klientami, więc z zadowoleniem zajęliśmy miejsca w ciasnym pomieszczeniu, które, jak mówił Eduardo, w ciągu kilkunastu minut będzie zapchane do granic możliwości. Faktycznie, po chwili ludzie głośną falą zaczęli wlewać się do środka. Najwidoczniej wszyscy się znali i co chwila ktoś witał barmana głośnym okrzykiem, objęciem, albo nawet cmoknięciem w policzek. Nie zauważyłem nawet kiedy zjawili się muzycy, ale w sumie połowa z tych ludzi wyglądała, jakby zaraz miała wziąć do ręki gitary i zacząć zawodzić o andaluzyjskich tęsknotach. Później, już w trakcie koncertu większość z nich bezgłośnie i nieomylnie powtarzała słowa piosenek śpiewanych przez dwójkę artystów.
Przeczytaj podobne artykuły