Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
771
razy
Miasto nie zmieniło się bardzo od mojej ostatniej wizyty. Wprawdzie było tutaj teraz trochę więcej sklepów i reklamy były jaskrawsze, to jednak ludzie pozostali ci sami. Kiedy pytałem w informacji turystycznej o drogę do Raices, okienko otoczyło z sześciu punkowców, którzy z trudnością wybełkotali, że potrzebują plan miasta. Kiedy ja ostatni raz widziałem jakiegoś punka? W Anglii najbardziej buntowniczy są „gothic kids”, którzy wpadają w depresję, bo rodzice nie chcą im kupić ostatniego modelu xboxa, czy laptopa. Granada natomiast, od stóp do głowy wytatuowana jest buntowniczymi graffiti, potępiającymi wojnę w Iraku, okupację Palestyny, korporacyjny porządek świata, albo można chociaż zobaczyć stare, tradycyjne „Punk’s not dead”. Choć trochę kontestacji, trochę buntu przeciwko establishmentowi, który na północy Europy jest przez ogół ludzi przyjmowany bez żadnego protestu, czy refleksji.
Przeszedłem tego dnia chyba z dwadzieścia kilometrów. Po posiłku w Raices dość szybko znalazłem mały hotelik, w samym centrum, za 18 Euro za noc. Stwierdziłem, że następnego dnia spróbuje poszukać czegoś tańszego i jeśli uda mi się znaleźć coś za 15, to zamelduję się tam już do końca pobytu.
W poszukiwaniu przygody przeszedłem całą Granadę wzdłuż i wszerz. Najpierw poszedłem w stronę Sacromonte, ale kiedy znalazłem się już u stóp góry, na której zboczu leżała moja stara jaskinia, zawróciłem w stronę miasta, dochodząc do wniosku, że pełen nowych sił wejdę tam jutro, przed południem. Postanowiłem trzymać się centrum i nie śpiesząc się, przeszedłem kilka kilometrów w stronę dworca autobusowego, przyglądając się z ciekawością kolorowej mieszaninie ludzi, tworzących wieczorny, miejski tłum. Około siódmej, ósmej wieczorem ulice Hiszpańskich miast są zawsze zatłoczone i głośne, bardziej nawet niż angielskie ulice w godzinach szczytu. Widziałem dużo młodzieży, która w roześmianych grupkach, w oczekiwaniu na piątkowe imprezy, mieszała się z parami trzymających się za ręce starszych ludzi, którzy przechadzając się wolnym krokiem, z lekką dezaprobatą i zazdrością obserwowali młodsze pokolenie.
Miałem nadzieję, że uda mi się natknąć na jakiś koncert, czy fiestę, ale nie mogłem wyrwać się z roli anonimowego przechodnia i żałowałem, że nie mam z sobą mojego małego akordeonu, który zwykle pomagał mi przełamać lody i wyłowić z tłumu „moich” ludzi. W końcu po jakichś dwóch, trzech godzinach spaceru, postanowiłem wrócić do hotelu i odpocząć, pogrzać się trochę, pooglądać hiszpańską telewizję.
Okazało się, że hotel nie ma ogrzewania, ale kiedy usiadłem w salonie z telewizorem, sympatyczna, starsza pani, która dała mi wcześniej klucze, przytargała mi gazowy grzejnik, a w moim pokoju położyła na łóżku dwa dodatkowe koce. Miałem wrażenie, że jestem jedynym klientem, a zważywszy na to, że było jeszcze przed sezonem, całkiem możliwe, że miałem rację.
Lista wieczorna:
1. Z jednej strony jestem zadowolony i czuję się tutaj jak w domu. Ludzie są żywi i prawdziwi.
2. Z drugiej strony, jak zwykle w podróży, czuję się trochę oszołomiony i samotny.
3. Wiadomości podają informacje o kolejnej ofierze „de machismo”. Kobieta została zamordowana przez swojego męża. Facet dostał 21 lat więzienia.
4. Około dziewiątej natknąłem się na ulicy na religijną procesję. Uroczyście ubrani Hiszpanie o poważnych twarzach, dostojnie nieśli krzyż z Jezusem, który wyglądał jakby prosto z „Pasji” Mela Gibsona.
5. Jutro spróbuję trochę zaoszczędzić. Dziś pękło za dużo kasy.
6. Buenas Noches.
Finansowe rozterki spłukane kawą z mlekiem
Rankiem, opatulony w kilka warstw koców, po raz kolejny przebrnąłem przez wszystkie, wczorajsze wydatki. Tak, nie było mowy o pomyłce; nie wydałem wczoraj za dużo kasy. Ja po prostu zgubiłem 50 euro, które jeszcze w Maladze wyciągnąłem z bankomatu. Chciałbym powiedzieć, że się nie przejmowałem, ale trochę jednak zepsuł mi się humor. 50 euro to dwa dni jedzenia i hoteli.
Obudziłem się przed piątą i już nie mogłem zasnąć. Nie wiem, czy to z powodu głośno rozmawiającej za ścianą pary, czy też podziałało tak na mnie nowe miejsce, albo myśl o utracie pieniędzy (to tylko 50 euro!), ale nie byłem w stanie zasnąć po raz drugi. W końcu po godzinie leżenia wygrzebałem się z łóżka i starając się iść na palcach, żeby nie dotykać za bardzo lodowatej posadzki, poszedłem wziąć prysznic. Niestety nie było gorącej (ani nawet ciepłej) wody, ochlapałem się więc zimną, żeby choć trochę się odświeżyć. Kiedy wróciłem do pokoju, z nadzieją zerknąłem na chaotyczny stos moich rzeczy, leżących na drugim łóżku i postanowiłem systematycznie przegrzebać wszystkie kieszenie w spodniach, bluzach, kurtce i plecaku. Nadzieje okazały się płonne; jednak nieodwołalnie byłem w plecy o tą pięćdziesiątkę.
Za oknem było jeszcze ciemno, ale wyczuwając nadchodzący dzień, ptaki szczebiotały coraz głośniej. Słyszałem też samochody, które chyba zbierały śmieci, bo za każdym razem, kiedy cichnął ich silnik, rozlegał się głośny, blaszany hałas. Głosy rozmawiającej wcześniej pary ucichły na dobre, tak jakby obydwoje wyczuli, że porzuciłem już myśl o zaśnięciu i teraz wreszcie spokojnie mogli odpocząć i wykorzystać do oporu cały czas, jaki przysługiwał im w hotelu, czyli do dwunastej w południe. Ja planowałem zwinąć się trochę wcześniej, ale na razie wziąłem się za książkę. Laurie Lee przybył właśnie do Zamory i zaprzyjaźnił się z grupką niemieckich muzyków ulicznych. Zaplanowałem, że około dziewiątej pójdę na kawę i croissanta, a co do obiadu, to powodowany wyrzutami sumienia stwierdziłem, że w ramach oszczędności, zamiast znów pójść do restauracji, zjem gdzieś pizzę za 3 euro, albo coś podobnie taniego. Tak więc najpierw śniadanie, później znalezienie nowego hoteliku (tym razem z ciepłą wodą) i Alhambra. Wczoraj w telewizji zapowiadali jasny i słoneczny dzień, z temperaturą 22 stopnie, byłem więc nastawiony na ciepło i radość.
Nigdzie nie robią takiej kawy z mlekiem jak w Hiszpanii. Lattte, czy capuccino jakie podają w Anglii, nawet się do niej nie umywa. Osobiście nie przepadam za kawą, ale kiedy jestem w Hiszpanii, żłopię ją litrami.
Po tym jak pożegnałem się z miłą hospitalerą hoteliku, którego nazwy już nie pamiętam (pamiętam, że znajdował się na C/ Lucena) poszedłem na Plaza de la Trinidad, gdzie wypatrzyłem małą kawiarenkę. Zamówiłem tam dwa croissanty z masłem i dżemem, oraz aromatyczną, przepyszną cafe con leche, którą na przykład Włosi nie uważają nawet za kawę, przekładając nad nią, swój czarny, gorzki i gęsty napój, który pije się z maleńkich filiżanek.
Przeczytaj podobne artykuły