Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
764
razy
Z tłumu szczególnie wyróżniała się jedna postać. Był to stary Cygan, o przenikliwych, ciemnych oczach i kręconych włosach, tak czarnych, że prawie granatowych. Wyglądał jak skrzyżowanie indiańskiego wodza i Al Pacino. Spytałem o niego Eduarda, który wyszeptał mi, że jest to słynny Manuel Arana, który urodził się w jaskiniach Sacromonte i całe życie poświęcił flamenco. Można go spotkać na każdej większej juerdze i sam jest wyśmienitym śpiewakiem i gitarzystą, legendą Granady. Eduardo dodał, że skoro zjawił się dziś w Estrelli, to znaczy, że dzisiejsi artyści muszą być naprawdę dobrzy.
Facet miał coś w sobie i ciężko było mi oderwać oczy od jego wyprostowanej, dumnej postaci. Później, kiedy zaczął się już koncert, Manuel Arana, z zamkniętymi oczami zaczął kołysać się do transowego rytmu, śpiewając cicho do siebie, albo wyrażając swoje uznanie głośnymi „Ole!”, „Pero como toca!”, „Escucha a esta chica!”.
Muzyków było dwoje. Gitarzystą był jowialnie, może nawet trochę komediowo wyglądający ciemny Andaluzyjczyk o ogromnym nosie i wielkich, śmiejących się oczach. Wyglądał niby jakaś przerysowana postać z „Don Kichota”, ale jakiekolwiek pozory śmieszności zniknęły bez śladu, kiedy zamknął oczy i zaczął mistrzowsko uderzać w struny (albo delikatnie muskać je opuszkami palców).
Towarzyszyła mu kobieta, około czterdziestki, o głosie tak ochrypłym i smutnym, że w niektórych momentach wydawało się, jakby jej struny głosowe miały zaraz pęknąć, nie będąc w stanie znieść więcej alkoholu, dymu i śpiewu.
Spodziewałem się czegoś innego. Oczekiwałem, tak jak wczoraj, żywego rytmu i melodyjnych piosenek, ale to co dostałem, było kompletnie innym doświadczeniem. Czasami dźwięk gitary zniżał się prawie do szeptu, żeby nagle wybuchnąć szorstkim akordem, po którym następowała cała seria prawie jazzowych improwizacji. Dziewczyna zwykle zaczynała piosenkę dosyć cicho, wyklaskując rytm dłońmi, za to pod koniec pieśń przechodziła w krzyk, przeraźliwą skargę na zły los, a nawet płacz. W pewnym momencie naprawdę zaczęła głośno szlochać i w tym szlochu zgubiła się granica pomiędzy tym, co było tylko przedstawieniem, a jej prawdziwymi emocjami, co miejscowi znawcy przywitali głośnym aplauzem i serią pełnych podziwu „Ole!”.
Śmiało mogę powiedzieć, że to był pierwszy raz w życiu, kiedy to naprawdę poczułem flamenco i nie mam na myśli współczesnych, melodyjnych zespołów grających tzw. fusion, jak np. Ojos de Brujo, ale prawdziwe, czyste flamenco, roots. Żałuję, że nie potrafię opisać tego wszystkiego lepiej.
Patatas, śliczna kelnerka i jeszcze więcej melancholii pod nocną katedrą, gdzie całowali się cyrkowcy
Lista południowa:
1. W Vico, na małą wioskę zawalił się kilkuset tonowy głaz, który wisiał nad jej mieszkańcami od setek lat. Przez jeden dzień przejęci mieszkańcy, na których zawalił się świat są w centrum uwagi całej Hiszpanii.
2. Kupiłem prezenty. Dla Tulasi czerwoną, kwiecistą sukienkę i misternie zdobioną szkatułkę z drewna, które na setki sprzedają arabscy handlarze. Dla Nicka kupiłem zestaw herbat o szumnie brzmiących nazwach, jak Cuentos de Alhambra, Esplendor Andaluci, Pasion Turca.
We wtorek po raz kolejny odwiedziłem Raices, miłą wegetariańską restaurację, w której najadłem się pierwszego dnia pobytu w Granadzie i gdzie, jak podejrzewam, zgubiłem moje 50 Euro. Widząc jak moje konto w banku topnieje szybciej niż śnieg w kwietniowy, słoneczny dzień (facet, to ma być literackie porównanie?!), zamówiłem tylko jedno danie. Patatas de la Casa, czyli frytki zalane śmietaną i obsypane smażonymi pieczarkami. Do tego cierpka Rioja i sernik jagodowy na deser. Ledwo co mogłem się ruszać. Znów obsługiwała mnie ta sama miła dziewczyna co ostatnio. Długie kręcone włosy, szczery uśmiech i miła twarz; wprawdzie pozbawiona klasycznej, zmysłowej urody, ale ładna dzięki przebijającej z wewnątrz sympatyczności i prostoty. Bardzo lubię takich ludzi i miałem ochotę porozmawiać z nią przez chwilę, ale po kilku latach pracy w restauracjach wiem jak męczący są klienci, którzy w godzinach szczytu próbują uszczęśliwić obsługę przyjazną konwersacją.
Sama restauracja też zrobiła na mnie duże wrażenie. Menu mieściło się w grubej, opatrzonej zdjęciami i szczegółowymi opisami księdze i jako kucharz (co za ulga-były kucharz!), wiedziałem ile wysiłku kosztuje zaprezentowanie tak zróżnicowanego menu. Ceny również były przystępne i gdybym był krytykiem gastronomicznym, Raices dostałoby 10 gwiazdek na 10 możliwych.
Przeczytaj podobne artykuły