Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
764
razy
Pierwsze wrażenia – palacze, autobus i deszczowa kołysanka
Nie przypuszczałem, że poczuję aż taką ulgę, kiedy znajdę się w Hiszpanii. Ostatnie pół roku w Anglii, osaczony angielską sztuczną uprzejmością i odbijający się od dystansu, jaki roztaczają wokół siebie Anglicy, czułem się coraz bardziej zmęczony.
Hiszpania przywitała mnie głośnym gwarem w autobusie, w którym obcy ludzie, bez żadnych oporów zagadywali do siebie z uśmiechem. Przywitała mnie też palaczami i papierkami na ulicy, starym dziadkiem toczącym się powoli na rozklekotanym rowerze, no i dziewczynami, które nie mają wymakijażowanej urody śniętych ryb, zamiast której lśnią orzechowymi oczami, czarnymi włosami i pewnym siebie wdziękiem.
Myślałem najpierw, żeby zostać parę godzin w Maladze, ale za bardzo ciągnęło mnie do Granady, od razu więc poszedłem na dworzec autobusowy, żeby kupić bilet. Autobus odjeżdżał za dwadzieścia minut. Z przyjemnością przyjrzałem się ludziom czekającym na autobus, z których prawie każdy, pomimo widocznych tablic z zakazami, trzymał w ręce papierosa. Uff, co za ulga! Stęskniłem się za ludźmi, którzy od samych narodzin mają we krwi brak poszanowania dla biurokracji i przepisów.
Kiedy wylądowałem, niebo było bezchmurne, ale teraz zakryło się już ciężkimi, stalowymi obłokami i mocny wiatr zaczął szarpać pióropusze palm. Hiszpanie chodzili opatuleni w kurtki i płaszcze, ale dla mnie to było już lato, szczególnie po tym, jak dzień wcześniej musiałem pedałować do pracy w strugach deszczu ze śniegiem. Ciągle nie miałem planów, chyba że poza ogólnym zarysem – wjechać do Granady, zjeść syty obiad w jakiejś wegetariańskiej restauracji, następnie siąść na ławce gdzieś w centrum i tam zastanowić się co dalej. Nie chciałem ograniczać się żadnym planem. Postanowiłem mieć oczy otwarte na sytuacje i ludzi, i zobaczyć co z tego wyniknie.
Autostrada z Malagi ciągnie się krętymi serpentynami, pomiędzy kopulastymi, rdzawymi wzgórzami, porośniętymi kępami suchej trawy, gdzie co i rusz, z wysepek drzew i palm wynurzają się bogate wille z basenem i kilkoma samochodami na podjeździe.
Choć znajdowałem się daleko od Madrytu, to tak właśnie pamiętałem przyrodę w okolicach Guadalajary, gdzie kiedyś mieszkałem. Drzewa oliwkowe, karłowate dęby, czerwonawe skały i trawa, na której nie da się usiąść, żeby kolce i osty nie poharatały ci tyłka. Ta część Hiszpanii jest o wiele mniej żyzna i przyjazna (atmosferycznie) niż północ, gdzie Navarra, Cantabria i Galicia nabrzmiałe są ożywczą zielenią lasów i pastwisk. Andaluzja, w której leży Granada, obok Extremadury, przez wieki była najbiedniejszym regionem Hiszpanii. W XVI wieku, po wypędzeniu z Hiszpanii arabskich rolników, którzy pozostali tam po hiszpańskiej rekonkwiście, Andaluzja została bez rąk do pracy, czemu nie byli w stanie zaradzić nawet osadnicy z północnej części Królestwa. Myślę, że można spokojnie powiedzieć, że Andaluzji udało się podnieść z tej gospodarczej zapaści dopiero w drugiej połowie XX wieku, już w czasach Unii Europejskiej.
Rozpadało się, ale miałem przeczucie, że nie był to deszcz, który zamierzał zostać na dłużej. Wreszcie zmęczyła mnie monotonność wzgórz, których i tak łagodne krawędzie złagodziła dodatkowo mgła i w końcu ściekające po kryształowych policzkach autobusu krople deszczu, utuliły mnie do snu.
Wreszcie Granada!
- Paella vegetariana, ensalada mixta i vino de casa por favor! – powiedziałem w końcu do uśmiechniętej kelnerki o czarnych, kręconych włosach, po pół godzinie przeglądania obszernego, kolorowego menu w Raices, naprawdę dobrej restauracji wegetariańskiej, z wyjątkowo bogatym wyborem dań. Głód skręcał mi już kiszki i musiałem uzupełnić swoją energię i rozjaśnić deszczową Granadę czerwoną Rioją. Ensalada mixta była przepyszna. Nigdzie sałata, pomidory i oliwki nie smakują tak jak w Hiszpanii. Do tego zawsze dostaniesz kawałek świeżego chleba i naczynko z oliwą. Jest coś szczególnego w tej oliwie, którą podają tutaj i jeszcze nigdy nie udało mi się kupić ani w Polsce, ani w Anglii niczego, co miałoby jej mocny i lekko cierpkawy smak.
Paella była w porządku, chociaż nie umywała się do tej, jaką uraczył nas w czerwcu, w Villa de Mazarife Jose Antonio – cudownie uzdrowiony z raka gospodarz schroniska na Camino de Santiago (no ale to zupełnie inna historia, na zupełnie inną książkę). Myślałem, że już nic więcej w siebie nie wmuszę, ale sympatyczna, ciemnooka kelnerka namówiła mnie na jagodowy deser. Po tym wszystkim poczułem się naprawdę najedzony i lekko podchmielony, a jedyne czego mi brakowało, to odrobina tytoniu, na który postanowiłem sobie wyjątkowo, w ramach wakacji od wszystkiego pozwolić.
Przeczytaj podobne artykuły