Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
771
razy
Pomimo wyśmienitego posiłku przegrywałem pojedynek z depresją. Próbowałem walczyć głównie z tego powodu, że chciałem opublikować zapiski z podróży; albo w jakimś czasopiśmie, albo przynajmniej w internecie, a komu chce się czytać o czyichś mentalnych problemach, skoro większość z nas ma swoje? W końcu dałem sobie spokój z próbowaniem na siłę i wrzuciłem na luz. Najważniejsza jest autentyczność i naturalność.
Za oknem było już prawie ciemno. Wysmarowałem swędzącą wysypkę kremem, który w ogóle nie działał, ale nie chciałem rezygnować z choć minimalnego efektu placebo, tym bardziej że wizytę u lekarza miałem dopiero w następny poniedziałek. Programy w telewizji były marnej jakości, być może jeszcze nawet gorszej niż standardowa, europejska sieka. Nie chciało mi się jeszcze spać, tak więc choć czułem się leniwy i słaby, postanowiłem połazić jeszcze po ulicach i być może napić się piwa w jakimś małym, przyjaznym barze z dobrą muzyką.
Na korytarzu natknąłem się na hospitalero, który stojąc na drabinie, wkręcał żarówkę.
- Hola caballero! Idziesz na spacer?
- Buenas tardes. Tak, ileż można siedzieć w pokoju?
- Dziś jest piękny i ciepły wieczór. Doskonały wieczór na spacer.
Faktycznie wieczór był przyjemny, muskany ciepłą bryzą i przesiąknięty zapachem wiosennych kwiatów z pobliskiego parku. Towarzystwo przechodniów, oraz hałas samochodów i skuterów przegoniły trochę kąsającą samotność. Na Plaza Nueva zastałem grupki włóczęgów pijących piwo z litrowych, pękatych butelek, kelnerów powoli sprzątających krzesła, Marokańskich sklepikarzy wypatrujących ostatnich klientów i spoglądających z niezdecydowaniem na zegarek, oraz przyglądających się przechodniom policjantów. Doszedłem aż na Plaza de St. Anna, gdzie usiadłem na chwilę na ławce, słuchając dobiegającej z nad rzeki melodii granej na flecie.
Kiedy doszedłem pod Catedral panowała już noc. Na placu ciągle było jeszcze paru ludzi, głównie zakochane pary. Gdzieś na innej ulicy, niewidoczny, stary Rumun, grał coś smutnego na akordeonie. Pod bramą katedry zobaczyłem nieopierzonych cyrkowców, którzy ćwiczyli jazdę na unicyklu, korzystając z nocy, która oznaczała mniejszą liczbę gapiów.
Później dosiadł się do mnie Paco, kelner, który opowiedział mi jak nienawidzi swojej pracy, w której czuje się jak niewolnik, ale niedawno zakochał się i ożenił, tak że musiał wziąć się za jakąś robotę. Poradził mi też, że jeśli kiedykolwiek będę chciał kupić dobry haszysz, powinienem pójść do przejścia podziemnego, pod parkiem El Triunfo, gdzie muszę wypatrywać młodych Marokańczyków.
Kiedy Paco poszedł odpocząć przed kolejnym dniem zmagań, o mało co nie najechał na mnie chłopak, sunący szybko na biurowym krześle, z biegnącą za nim zmieszaną dziewczyną, która rzuciła mi przepraszające spojrzenie i podniosła w biegu zgubiony przez jej towarzysza but.
Był też pies, a zakochani cyrkowcy zaczęli całować się namiętnie obok porzuconego unicykla. Trochę dalej, po drugiej stronie placu, młody czarny jak smoła Afrykańczyk wracał do domu po całym dniu sprzedawania na ulicy pirackich płyt i chyba z przyzwyczajenia przemykał pod ścianą, rozglądając się ukradkiem na boki.
Zaczęło robić się coraz chłodniej i prawie umilknął szum pojazdów, które dziś już senne, jutro znów miały z rykiem opanować ulice.
Licha, niedokończona katedra i złociste światło latarni.
Lśniący w księżycu granatowy bruk.
Tak, byłem w Sacromonte i piłem wino w Mirador de San Nicolas, spoglądając na złotą Alhambrę
Po kilku dniach w Granadzie poczułem się już trochę zmęczony miastem i ludźmi. Wypiwszy poranną kawę w kawiarence na Plaza Nueva, zaopatrzyłem się w chleb, owczy ser, sok pomarańczowy oraz butelkę Riojy i postanowiłem wspiąć się na Sacramonte, tyle tylko, że tym razem nie od strony Albayzin. Szedłem tak jak pierwszego dnia, w stronę Abadin de Granada, ale zamiast iść prosto, drogą, która zaprowadziłaby mnie do zrujnowanego klasztoru, w pewnym momencie, za radą chłopaka z psem, skręciłem w lewo, w czarną metalową bramę. Już po chwili znalazłem się w sieci ścieżek, wijących się pomiędzy zamieszkałymi jaskiniami, gdzie w miniaturowych ogródkach wygrzewali się w porannym słońcu obdarci (a może to tylko moja wyobraźnia zasugerowała się barwnymi opisami Waltera Starkie z „Don Gypsy”) tubylcy. Jaskinie z tej strony Sacromonte okazały się o wiele lepiej utrzymane i zadbane niż te od strony Albayzin. Tam są to raczej dziury w ziemi, otoczone złomem i gruzem, tutaj natomiast dobudowane ganeczki, drzwi i kable z elektrycznością świadczyły o dobrej infrastrukturze i teraz mogłem zrozumieć, jak Vinia mogła zameldować się w jaskini.
Po kilku minutach zostawiłem osiedle za sobą i krętymi ścieżkami, które zaprowadziły mnie najpierw do rzadkiego lasu, dotarłem wreszcie na szczyt.
Przeczytaj podobne artykuły