Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
764
razy
Później przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, aż w końcu Pepe zaczął okazywać zainteresowanie otoczeniem.
- Hombre, patrz na tą sikorkę – oblizując się, wskazał głową na spacerującą niedaleko, młodą, cycatą dziewczynę. Po chwili zagwizdał na chudą Cygankę w średnim wieku i na krótko ostrzyżoną, drobną punkówę. Jakby czytając moje myśli, wyjaśnił:
- Dla mnie nie ma znaczenia, czy kobieta jest chuda, gruba, ładna, młoda, stara, czy brzydka. Ja widzę tylko ich kobiecość, esencję i nic ponad to.
- Y usted jest żonaty? – spytałem.
- Właśnie dlatego nie jestem! Dlaczego miałbym unieszczęśliwiać jakąś mujer? Nigdy nie wytrzymałbym z jedną.
Musiałem przypaść mu do gustu, bo powiedział mi, żebym zaczekał, a on w tym czasie przyniesie drugie wino. Nie zdążyłem nawet napisać pięciu zdań w swoim dzienniku, kiedy był już z powrotem, z kartonem najtańszego wina (Don Simon) i butelką Fanty. Sprawnie rozrobił trunek z oranżadą, w dwóch plastykowych butelkach, z których jedną podał mi, a drugą położył na ławce, obok swojej ręki. Posiedzieliśmy tak jeszcze przez chwilę, komentując grających na bębnach rastamanów, którzy siedzieli kilka ławek dalej i każdą dziewczynę, która zjawiła się w zasięgu wzroku, tzn. Pepe komentował, a ja zgadzając się, albo i nie i tak potakująco kiwałem głową.
W końcu zostawiłem go ze starszym panem, który przysiadł się na naszą ławkę i ruszyłem po raz kolejny w stronę starego miasta.
Co ma wspólnego kosmiczny kac i Eduardo Bask?
Otwarłem oczy i bez powodzenia spróbowałem przełknąć nieobecną ślinę. „Pić…” jęknąłem i po chwili jęknąłem jeszcze raz uświadamiając sobie, że nie mam żadnego soku, ani nawet wody, żeby ugasić czymś pragnienie. Dotyk chłodnej posadzki mojego hotelowego pokoju otrzeźwił mnie trochę i pomógł odzyskać mi zmysł równowagi. Poczłapałem do kuchni, w wyobraźni widząc już jakiś zapomniany przez hospitalero karton soku pomarańczowego. W końcu znalazłem tylko cytrynę, którą wycisnąłem do dzbanka wody i tak zaopatrzony wróciłem do pokoju. Kiedy wreszcie ugasiłem pierwsze pragnienie, spróbowałem uporządkować chaotyczne i mgliste wspomnienia z drugiej połowy wczorajszego dnia.
Z El Triunf, tak jak planowałem, wróciłem do centrum starego miasta. Mijając Plaza Nueva, poprzez Carrera del Darro doszedłem do Plaza de St. Anna, pod Alhambrą i spędziłem tam kilka godzin, czytając w blasku słońca (o czym świadczyła moja piekąca, czerwona twarz) i paląc kiepską tabakę. Kiedy zacząłem już tracić zainteresowanie książką, nagle usłyszałem głośną muzykę, coś wesołego z lat dwudziestych. Podniosłem głowę i zobaczyłem ubraną w spódniczkę z trawy dziewczynę, pląsającą jak szalona, która wyglądała, jakby urwała się z moskiewskiego cyrku. Dziewczyna (która miała w sobie coś wschodnioeuropejskiego) wkrótce przyciągnęła uwagę ludzi odpoczywających na okolicznych ławkach i klientów pobliskiego baru, którzy rozsiedli się pod osłaniającymi ich od palącego słońca parasolami. Pokaz trwał z piętnaście minut. Choć nie był zbyt profesjonalny i czasami jej taniec wydawał się przypadkowym i bezładnym zlepkiem kroków i poskoków, to spodobał mi się entuzjazm dziewczyny. Kiedy skończyła, wrzuciłem jej monetę i zaproponowałem łyka wina i papierosa, co przyjęła z wdzięcznością.
- De donde eres? (Skąd jesteś?) – spytałem.
- Soy Polaca.
- Hej! Ja też!.
Dziewczyna pochodziła gdzieś z północy Polski i mieszkała w Granadzie już od czterech lat, kiedy to przyjechała autobusem, zobaczyć jak wygląda Hiszpania i ostatecznie spodobało się jej tak bardzo, że została. Teraz mieszkała w jaskini na Sacromonte gdzie, jak z dumą ogłosiła, udało się jej ostatnio nawet zameldować. Wyciągnąłem z niej tylko jej lokalne imię – Vinia.
Kiedy zaczęła przygotowywać się do kolejnego występu, pożegnałem się i skierowałem na Plaza Nueva, gdzie chciałem zjeść pozostałości z obiadu (chleb, ser i oliwki) i dokończyć butelkę wyśmienitej Riojy.
Tam właśnie spotkałem Eduarda – Baska, któremu zawdzięczałem większą część mojego siarczystego kaca.
Kiedy jadłem, obok mnie, na ziemi usiadł długowłosy chłopak w moim wieku i zaczął czytać książkę. Kiedy skończyłem jeść, rozgrzany towarzysko po dzisiejszych spotkaniach, wyciągnąłem do niego butelkę.
- Napijesz się?
Brodaty, ciemnowłosy chłopak o czystych, sympatycznych oczach przyjął poczęstunek i powiedział żartobliwie:
- Szkoda, że nie podzieliłeś się swoim obiadem. Wyglądał przepysznie – i przysiadł się bliżej, wyciągając rękę.
- Eduardo.
- Martin – odpowiedziałem mocnym uściskiem.
Rozmowa szła nam przyjemnie i wartko. Eduardo był młodym architektem, który niedawno dostał pracę w Granadzie i pochodził z małej wioski, gdzieś w Pais Basko. Po chwili okazało się, że obaj dzielimy doświadczenie Camino de Santiago i następną godzinę poświęciliśmy na grę zgadywania i przypominania sobie kolejnych miast, albergues i hospitaleros z trasy.
Kiedy skończyliśmy wino, Eduardo zaproponował, że kupi następne i pobiegł do pobliskiego, jedynego otwartego w niedzielę sklepu.
Kiedy wrócił rozmawialiśmy jeszcze o Hiszpanii, wojnie domowej, rewolucji (przy czym próbowałem go bezskutecznie przekonać, że jeśli rewolucja ma się gdzieś zacząć, to właśnie tutaj, w Hiszpanii), o Anglii, Bogu, jego życiu, moim życiu. W połowie butelki dołączyło do nas kilku jego przyjaciół i wkrótce stworzyliśmy całkiem sporą i głośną grupkę. W międzyczasie zrobiło się już ciemno i chłodno, więc wszyscy stwierdzili, że trzeba by znaleźć jakieś schronienie. Wreszcie większość zdecydowała się pójść do domu jednego z chłopaków, żeby kontynuować imprezę, ale Eduardo nie był zbytnio zainteresowany i w końcu odłączyliśmy się od reszty i Eduardo zaproponował, żebyśmy poszli na piwo i tapas do jakiegoś baru.
Barów, które odwiedziliśmy, było dwa, ale nie pamiętałem ani ich nazwy, ani nazwy ulicy, bo w tamtym momencie rzeczywistość zaczęła dla mnie wyglądać trochę mętnie i abstrakcyjnie. Z pierwszego baru pamiętam, jak założyłem się z Eduardem, że zaproszę do naszego stolika dwie Japonki, które samotnie popijały piwo przy barze. Pamiętam jak zmroziły mnie wzrokiem i ostentacyjnie odwróciły głowy w drugą stronę.
- Don Juany to z nas nie są – powiedziałem teatralnie smutnym głosem do Eduardo i oboje wybuchnęliśmy śmiechem, przeklinając naszą nieatrakcyjność.
W drugim barze zabawiliśmy dłużej i to tam rzeczywistość z abstrakcyjnego, ale ciągle dość ostrego obrazu przeszła w wirującą i dźwięczną mgłę.
Dwóch młodych Cyganów grało na gitarach, śpiewając z życiem i energią pieśni flamenco, podczas gdy kilka dziewczyn w kolorowych spódnicach klaskało i tańczyło ze skupieniem, pogrążone w spoconej, erotycznej i wibrującej medytacji. Obydwoje z Eduardo nie mogliśmy oderwać oczu od tej sceny i następną godzinę spędziliśmy, wpatrując się w tą spontanicznie powstałą juergę, kiwając tylko do rytmu głowami.
Nie wiem o czym myślał Eduardo, dla którego, jako Baska ta scenka pewnie również była czymś egzotycznym, ale ja byłem kompletnie pogrążony w odurzającej zazdrości, wiedząc, że jestem tutaj, w tym kraju tańca i miłości, którym Hiszpania ciągle jeszcze jest, tylko gościem, duchem z innego świata, który przysiadł w tym starym barze i z nostalgią przysłuchuje się ognistym gitarom, pośród żywych ludzi, którzy nie mogą go zobaczyć.
W końcu kolejny łyk trunku zawirował mi świat i z Eduardem za przewodnika dotarłem jakoś do swojego hoteliku, a po chwili spałem już jak dziecko, ciągle słysząc smutno-radosne dźwięki strun i ochrypłe głosy Cyganów z innej epoki.
Kiepski obiad i złowieszcza kelnerka w arabskiej karczmie
Na śniadanie zjadłem posiłek składający się ze świeżego, chrupiącego chleba, karczochów z puszki, avocado i owczego sera. Ciągle czułem się zmęczony po wczorajszej borracherze, stwierdziłem więc, że wrócę na trochę do hotelu i poleżę w łóżku, czytając książkę, albo oglądając telewizję. Po drodze kupiłem jeszcze u Chińczyków ładowarkę do telefonu i gdzieś tak do czternastej leżałem po prostu w pokoju, lecząc kaca sokiem pomarańczowym i śledząc z wypiekami na twarzy dalsze przygody Lauriego Lee. Po kilku miesiącach włóczęgi w końcu dopadła go wojna, której początek pasjonująco opisał z punktu widzenia dwudziestoletniego, niewinnego trampa. Próbowałem wyobrazić sobie, jakie to było uczucie być tam, doświadczając życia, tak jak ja robię to teraz, może trochę bardziej beztrosko i nagle widzieć jak wali się porządek świata i jak zwykli ludzie, pechowcy historii przez chwilę czują, że mogą zmienić przeznaczenie, zniszczyć niesprawiedliwą przeszłość i na nowo podzielić świat, tym razem sprawiedliwie i mądrze. A trochę później patrzeć, jak ich marzenia rozsypują się pod ciosami ślepej siły, pragnącej zachować stary porządek świata. Niektórzy ludzie rodzą się za wcześnie (a niektórzy za późno), a ich próby naprawienia historii, z góry są skazane na niepowodzenie.
Do takich refleksji zaprowadził mnie Laurie Lee i nagle z żalem zdałem sobie sprawę, że doszedłem do końca książki.
Później poleżałem jeszcze trochę z rękami pod głową, wpatrując się w sufit, aż zaczęły mnie kusić dobiegające zza pół otwartych okiennic głosy ulicy, wabiące obietnicą nowych twarzy i rozmów, wysmarowałem więc twarz kremem na oparzenia słoneczne i wyszedłem ”na miasto”.
Po trzech dniach żywienia się chlebem i serem stwierdziłem, że przydałoby się zjeść coś ciepłego i targany wyrzutami sumienia zacząłem szukać jakiejś restauracji z wegetariańskim jedzeniem. (Skąd wyrzuty sumienia? Jak zwykle. Wydawanie ciężko zarobionej kasy zawsze boli.)
Wreszcie błądząc po arabskiej dzielnicy (która tak przynajmniej wyglądała), na ulicy Caldereria Nueva znalazłem małą arabską restauracyjkę, która podawała jarskie potrawy. Jedzenie było kiepskie, a kelnerka bardzo niemiła, traktująca każde wymaganie jak osobisty zamach na jej swobody obywatelskie, ale cieszyła mnie inność tego miejsca; jego północno-afrykański wystrój i marokańska muzyka.
Po mojej lewej stronie siedziała spora muzułmańska rodzina, rozmawiająca jednak po hiszpańsku. W grupie wyróżniała się biała kobieta, która przejęła arabski strój i zachowanie, jednak jej łamany hiszpański i angielskie zdania, którymi go przeplatała zdradzały jej „niewierne” pochodzenie. Dopóki mężczyźni siedzieli z kobietami, pozostawały ciche, ale kiedy po posiłku wyszli na papierosa, zaczęły nieśmiałą rozmowę, której przewodziła biała „Arabka”. Kiedy w końcu wyszła do toalety, dwie pozostałe dziewczyny, ściszonym głosem zaczęły ją obgadywać.
Po prawej ręce miałem izraelsko-anglosaską grupkę, której członkowie komentowali po angielsku i hebrajsku kiepską jakość posiłku i starali się nie widzieć stalowych spojrzeń, rzucanych im przez muzułman siedzących po mojej lewej.
Po pewnym czasie niesympatyczna kelnerka zajęła opróżniony przez Izraelitów stolik i z niezadowolonym wyrazem twarzy zajęła się brzęczącym obliczaniem miedzianych napiwków, co kilka sekund rzucając nieprzyjemne spojrzenie na drzwi wejściowe, mając nadzieję, że choć przez chwilę żaden przechodzeń nie wpadnie na głupi pomysł zjedzenia tu obiadu. Wychyliłem ostatni łyk wina i skierowałem się (który to już raz?) w stronę Alhambry, z silnym postanowieniem, że tym razem spróbuje tam dotrzeć. Jeśli oczywiście nic nie przydarzy się po drodze.
Przeczytaj podobne artykuły