Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
771
razy
Atillo i Mateo obozowali w krzakach na samym szczycie i kiedy wyczołgali się z potarganego, krzywo rozbitego namiotu, od razu przyszli się przywitać i przy okazji spytać, czy mam coś do palenia. Poczęstowałem ich tabaką (choć nie o to dokładnie im chodziło) i spędziliśmy z godzinę na rozmowie. Chłopaki byli z Włoch, z Rzymu i planowali spędzić rok podróżując po Hiszpanii i sprzedając artesanias podczas festiwali, w różnych miastach całego kraju. Poczęstowali mnie jabłkiem i powiedzieli, że jeśli chcę, mogę iść z nimi i pokażą mi dzielnicę cygańską (która okazała się być górną częścią Albayzin).
Choć było jeszcze wcześnie, na ulicy już można było spotkać Cyganów oferujących tanią trawę i haszysz. Atillo i Mateo zaopatrzyli się na wieczór, po czym rozstaliśmy się; oni poszli wziąć prysznic w domu jakichś przyjaciół, a ja zszedłem w dół, aż doszedłem do Mirador de San Nicolas.
Ja bym nazwał to miejsce Montmartre Granady. Jest to brukowany placyk otoczony murkiem, z widokiem na Alhambrę i Sierra Nevada, pełen młodych malarzy oferujących swoje usługi siedzącym na murku turystom, oraz handlujących koralikami i szkicami Alhambry włóczęgów i hipisów.
Kilka metrów po mojej prawej stronie cygański gitarzysta śpiewał pieśni flamenco, spłukując każdą łykiem wina i pociągnięciem haszyszowego skręta. Zdawało mi się, że rozpoznałem w nim Cygana, który grał w barze do którego pierwszej nocy naszej znajomości zaprowadził mnie Eduardo, ale nie byłem tego pewny.
Słońce przyjemnie przypiekało mi plecy i pomyślałem, że chyba zostanę tam do wieczora. Nie miałem ochoty wracać do miasta. Wolałem spędzić mój ostatni dzień w Granadzie tutaj, czytając Lauriego Lee, pisząc w dzienniku i słuchając muzyki.
Jedyne miejsce z niezajętym cieniem (lub raczej z jego odrobiną) znajdowało się pod murkiem, gdzie wyłożyłem się w pozycji horyzontalnej i oddałem lekturze „I Can’t Stay long”.
Z neutralnego szumu rozmów wybił się nagle głośny szloch.
- Carmen! Carmen! Quiero solo ayudarte! (Chcę ci tylko pomóc!) – jasnowłosy dandys krzyczał przez łzy do telefonu.
- Nie rozłączaj się! Proszę! – wołał łkając, obojętny na otaczających go ludzi, przemierzając równocześnie plac szybkimi, długimi krokiami, w najróżniejszych, przypadkowych kierunkach. Angielscy i niemieccy turyści przyglądali mu się z zaciekawionym przestrachem, ale miejscowi starsi panowie z laskami, zaczęli się tylko śmiać i rzucać głośne komentarze, dotyczące cierpień miłości, okrucieństwa kobiet i płomieni pierwszego zauroczenia. Robili to jednak bez z złośliwości, ale z sympatią i nostalgią. W końcu dziewczyna musiał się rozłączyć, bo szloch chłopaka przeszedł w głośny jęk.
- Nie! Nie! – zwołał, po czym obojętny na resztę świata pobiegł uliczką gdzieś w dół, najprawdopodobniej pod okno tajemniczej i niedostępnej Carmen.
Pożegnanie z Miastem Jastrzębi, a później plaża i wyjaśnienie filozofii urlopu
Żegnając się z moim hotelikiem w Granadzie, pożegnałem się też z urlopowym paleniem fajek. Wrzuciłem do śmieci pozostały tytoń, bibułki, oraz filtry i powiedziałem do siebie trzy razy: „Nie jestem palaczem”, żeby w ten sposób utożsamić się z moim niepalącym „ja”. Mogłem podziwiać Hiszpanów za ich beztroskę w podejściu do palenia, która odzwierciedlała całokształt ich podejścia do życia, mogłem im nawet tego zazdrościć, ale miałem za dużo zdrowego rozsądku, żeby oddać się tej zdradliwej kochance, której tak bezgranicznie ufają Hiszpanie.
Przeczytaj podobne artykuły