Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach...
artykuł czytany
764
razy
Miałem ochotę jeszcze poczytać, ale zmęczony wściekłymi krzykami kłócących się sąsiadów, postanowiłem znaleźć inne miejsce i położyłem się w końcu pod starym, arabskim murem, który od wieków dzieli Sacromonte na pół. Wkrótce ciepło, szum drzew i miękkość trawy, której skrawek udało mi się niespodziewanie znaleźć, wprowadziły mnie w błogą drzemkę, a ciężki przewodnik wysunąwszy się z rozluźnionych palców, opadł cicho na ziemię.
Oda do Hiszpanów na Placu Św. Anny
Zdecydowałem, że tego dnia też nie pójdę do Alhambry. Stwierdziłem, że to dopiero mój drugi dzień w Granadzie i nie chcę „zużyć” wszystkich jej atrakcji. Po południu znalazłem w miarę miły hotelik. Też 18 Euro, ale o wiele przyjemniejszy, a oprócz tego okazało się, że w pokoju mam grzejnik i telewizor
Wziąłem prysznic, rozpakowałem się do szafy (postanowiłem zostać tam do czwartku) i obejrzałem prawie całą „Planetę Małp” z 68 roku, z Charltonem Hestonem w roli głównej. Wreszcie po jakichś dwóch godzinach odpoczywania, znowu wyszedłem na ulicę. Usiadłem na murku, na Plaza de St. Anna, z Alhambrą za moimi plecami i… nic. Mogłem widzieć jak dookoła mnie pulsuje życie towarzyskie, grupki dumnej, kolorowej młodzieży grają na gitarach i bębnach, popijając wino i paląc skręty, popisując się przed pięknymi dziewczynami swoim żonglowaniem, czy pięknym głosem, ale zamiast czuć radość, poczułem ukłucie zazdrości. Poniżej, nad rzeką również siedziało parę osób, pijąc schłodzone w rzece piwo, w przytulnym odosobnieniu zarośli i skał. Dwie dziewczyny grały na kastanietach i tamburynie, podczas gdy brodaty, dwudziestokilkuletni chłopak, w kolorowym, zawadiacko przekrzywionym kapeluszu, uderzał mocno w struny gitary i śpiewał coś, co ciężko było mi rozpoznać, poprzez szum rzeki i gwar rozmów z pobliskich barów i kawiarenek.
Jestem smutnym gościem, który wpadł na chwilę i wie, że ma za mało czasu, żeby naprawdę posmakować tej ulicy i tego miasta, z jego tajemnicami, które ci bezczelni, nie obawiający się wcale raka płuc młodzieńcy, znają jak własną kieszeń. Dla nich to po prostu dom, o dumnej, a czasami wstydliwej historii, pełen beztroski i pierwotnej wiary w kult prawdziwego mężczyzny i prawdziwej kobiety, oraz krwawej, ciężkostrawnej kuchni, której nigdy nie spróbuję. W Hiszpanii tak wielu młodych ludzi próbuje pokazać swoją niezależność i naturalny opór wobec zorganizowanej kontroli państwa i instytucji. Bunt ten jednak nie przeszkadza im być dumnym z bycia Hiszpanem, Andaluzyjczykiem, Baskiem, Gallego, czy Katalończykiem.
Nie mitologizuję Hiszpanów. Tak jak wszędzie, są tutaj różni ludzie i problemy, myślę jednak, że jako jeden z nielicznych w Europie (a być może jedyny w Europie Zachodniej) kraj ten zachował w sobie ogień indywidualności, który w innych krajach coraz bardziej gaśnie.
Wędruję myślami do latach dwudziestych i trzydziestych, kiedy to Hiszpania tętniła rewolucyjnym życiem, kiedy dziesiątki tysięcy ludzi zostało porwanych przez socjalistyczne i anarchistyczne idee równości i nitscheańską wiarę w moc ludzkiego ducha. Ze wszystkich państw Europy Zachodniej, tutaj rewolucja była chyba najbliższa wybuchowi. Ciekawe byłoby zobaczyć jak wyglądałaby ona w wykonaniu Hiszpanów, którzy są przecież tak inni niż Rosjanie, czy Chińczycy. W czasie wojny domowej, pomiędzy 34, a 36 rokiem połowa kraju była w rękach republikanów, jednak przy wsparciu Hitlera i Mussoliniego, Franco musiał wygrać tamtą wojnę.
Nie tylko Hiszpanów porwał duch walki. Wkrótce powstały Międzynarodowe Brygady, które zasiliło tysiące ludzi z całego świata, w tym między innymi George Orwell, który ledwo uszedł z życiem, czy też Laurie Lee, od którego książek nie jestem w stanie ostatnio się oderwać. Oprócz tego nasi „Dąbrowszczacy”, polscy obywatele walczący w Hiszpanii przeciwko Franco, których ogółem walczyło w Hiszpanii około 5000.
Pogrążony w myślach nie zauważyłem nawet, że słońce zaszło już za Pałacem Królów i dopiero chłód wyrwał mnie z odurzających wizji walki za słuszną sprawę. Tłum na placyku zelżał już o jakąś połowę. Dystyngowane panie z dziećmi oglądały z zainteresowaniem wyczyny dredziastych żonglerów. Grupka eleganckich, pachnących perfumami Marokańczyków o wyżelowanych włosach, rozmawiała o czymś z ożywieniem, podczas gdy ich gardłowy, arabski język, dziwnie pasował i równocześnie nie pasował do tego miejsca i wieczoru. Radosne, spuszczone ze smyczy psy zawierały nowe znajomości, a angielscy turyści ze zmęczeniem robili zdjęcia znikającej w zmierzchu Alhambrze i przyglądali się ze znudzonym niezrozumieniem ruchliwym i głośnym tubylcom.
Pomyślałem sobie, że jutro z pewnością odwiedzę Alhambrę i może, jeśli będę miał szczęście i wewnętrzną muzykę, która grała mi teraz, poczuję tam coś szczególnego, jak bohater „Kronik Marsjańskich” Raya Bradburego, który przechadzając się po uliczkach wymarłego miasta pięknej, odeszłej już w przeszłość cywilizacji, był w stanie choć przez chwilę usłyszeć zapomnianą muzykę i zrozumieć słowa martwych, marsjańskich poetów.
Mała dziewczynka bawiąc się w chowanego z mamą i tatą, schowała się za filarem ławki, na której siedziałem i patrząc mi poważnie w oczy, przyłożyła do nosa palec i wyszeptała: „Tsssss…”, a po chwili już jej nie było.
Przeczytaj podobne artykuły