Rosja – Daleki Wschód i Kamczatka
artykuł czytany
3957
razy
Kolejne dni to podobna wędrówka. Raz nie dało się ominąć rzeki i musieliśmy zbudować most (i to bez siekiery).Najpierw przyczółek z belek i dziesiątków wielkich kamieni, potem dwie duże belki jako „bazę” i w końcu ogromny pień zwalonego drzewa przytaszczony kosztem litrów potu, bólu pleców i skapania się w błocie. Udało się!!! Ale oczywiście nie przyszło nam do głowy poczekać do rana kiedy prąd rzeki jest najsłabszy (w nocy w górach jest mróz, lodowce nie topnieją i poziom wody w rzece opada.) Raz zabłądziliśmy odchodząc od rzeki, zrobiło się juz ciemno i po wodę do gotowania musieliśmy się wrócić do cuchnącej kałuży zrytej kopytami łosi, jeleni i łapami niedźwiedzi…
Po czterech dniach znaleźliśmy się w wysokogórskiej tundrze mając tuz obok potężne wulkany – Tolbaczika, Zimną, Plaską (wszystkie ponad 3000 m) oraz Kamien i Kluczewska Sopke – obie prawie po 5000 metrów. Noce zrobiły się zimne diabelnie. Marznę – wszak mój śpiwór jest do +15… Śpię we wszystkim co mam, nawet w płaszczu przeciwdeszczowym i folii termicznej! Ale te zimne noce na dużych wysokościach oferują coś w zamian – tak pięknego nieba nie widziałem chyba jeszcze nigdy!!! A kiedy wyjdzie księżyc wszystko wygląda jak w zaklętej bajce!
23 września zdobywamy wulkan Bezimiennoj. Z naszej mapy wynika, ze ma 3161 m, ale po ogromnej erupcji pod koniec lat 70 urwało ze 300 metrów stożka. Do tej pory wciąż z wnętrza wulkanu wydobywają się dymy i fumarole. Wejście, nie licząc dwóch momentów pionowej skały wysokiej na kilka metrów, nie było trudne technicznie, lecz ciężkie fizycznie – to wulkan i ściana ciągle ma nachylenie około 50 – 60 stopni. Poza tym śnieg jest miękki i wciąż się zapadaliśmy. Ale widoki ze szczytu mieliśmy wspaniałe!!! Zejście jest za to bajecznie łatwe, ba – pędzimy jak ostatnie bałwany za nic mając możliwość wpadnięcia w szczelinę czy skręcenie nóg – wizja kubłów herbaty, które ugotujemy na dole, wizja żarcia nawet świętego by pchnęła w objęcia Belzebuba… Wracamy nieco inna drogą niż wchodziliśmy – nasza uwagę przykuwa dziwna górka – wygląda jakby ktoś ułożył ją z kamyków. Mapa mówi, ze nazywa się Planica… Dobrze, ze zapamiętałem ten szczegół…
Ale zimno w nocy było!!! Woda w naszym garnku, dość głębokim zresztą , zamarzła do dna. Dziś pokonaliśmy przełęcz sporą, a za nią kilka kilometrów dalej odkryliśmy niezamieszkaną chatę wulkanologów. W dobrych, tłustych czasach Rosji Radzieckiej obserwowano tu działalność tej najbardziej aktywnej na całym terytorium ZSRR grupy wulkanów. Nasza mapa („A kogo to dziwi” jakby powiedział facet z reklamy pewnego piwa) nic nie mówiła nam o żadnej stacji wulkanologicznej więc radość była tym większa, że zapowiadało się spanie pod dachem domu, a nie namiotu i że może w końcu nie będzie tak zimno!!! (płonne nadzieje – mokre drzewo zgromadzone obok chaty paliło się w piecu gorzej niż źle…). Domek posiadał stół, ławy. Najbardziej mnie cieszyło, że słyszałem jak na zewnątrz wyje wiatr, a ja sobie siedzę w środku, gdzie tego wiatru nie ma!!! Pod wieczór zza chmur wynurzyła się Kluczewska Sopka – najwyższy, czynny wulkan Euroazji. Potęga – 4788m!!!Widok zrobił swoje i choć raz podjęliśmy rozsądną decyzję: NA TEN SZCZYT SIĘ NIE ZAŁAPUJEMY!!! W naszej obecnej kondycji fizycznej (podczas dotychczasowego tygodnia trekkingu straciłem już około 4 kg!!! – polecam to wszystkim pragnącym szybko się odchudzić!), wobec aury pogodowej i wielkości góry nie porywamy się na zdobywanie. Wystarczy, że na Bezimiennoj weszliśmy.
Kolejny dzionek . To nie jest jednak ZWYKŁY DZIONEK. Ten dzień będę pamiętał do końca życia – dużo się w ciągu niego wydarzyło… „Boże, jak ja kocham Związek Radziecki „!!! – tak szczerze chyba żaden pionier nie krzyczał!! .”Jak ja kocham ten pieprzony sowiecki bałagan, ten ich burdel!!! ”Klepię Adama po ramionach, walę go po plecach i wrzeszczę: ”Człowieku , patrz na to - dzięki temu żyjemy „ i pokazuję mu stertę porzuconych desek, zardzewiałą beczkę po ropie, na wpół rozwaloną „kozę” i powyginaną stertę blach!!! Zanoszę też wszelkie możliwe dzięki do Allaha, Jezusa, Buddy, Lorda Kriszny i Wielkiego Manitou, że mamy ze sobą zapalniczkę. I to działającą!!! Od paru godzin łazimy we mgle białej i gęstej jak broda świętego Mikołaja. Łazimy w siąpiącej mżawce, po bezdrzewnej, zimnej, nieprzystępnej i nieprzyjaznej wysokogórskiej tundrze. I co najmniej 150 kilometrów w linii prostej dzieli nas od najbliższej ludzkiej osady……
Jak to się stało ? – wczesnym popołudniem nasza trójka wyszła na mały trekking z opuszczonej chatki wulkanologów. Ot, tak sobie wyszliśmy – rozgrzać mięśnie po wspinaczce na Bezimiennoj. Obejrzeć okolicę… Piękna pogoda, cud rozkoszne słoneczko w niecały kwadrans zmieniło się w zimny, przejmujący deszcz i paskudnie gęstą mgłę prosto z filmów z Kubą Rozpruwaczem. Lecz w końcu jest druga połowa września, w końcu to wysokie góry, w końcu to Syberia…
A nieco wcześniej się rozdzieliliśmy… I teraz - zagubieni zupełnie, przestraszeni, po ponad dwóch godzinach błądzenia, ogromnym zbiegiem okoliczności znajdujemy wręcz „na ślepo” pozostałości dawnego obozu radzieckich wulkanologów – ot, komunistyczna niedbałość – „po co to wszystko ze sobą zabierać”?
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż