Scotland Castle Tour Bike Expedition
artykuł czytany
561
razy
W Inverness zatrzymaliśmy się u Gosi i Grahama, znajomych Szymona, przez których zostaliśmy ugoszczeni po królewsku! Dziękujemy!
4 sierpnia (wtorek)
Nareszcie wyspani! Przyszedł czas by ponownie wsiąść na rower, ale tym razem na troszkę dłużej. Sporo czasu zajęło nam przepakowywanie, montowanie sakw do rowerów, oraz zaparkowanie samochodu gdzieś na drugim końcu miasta. Północna pętla rozpoczęta.
Tego dnia Szkocja przywitała nas przepięknym słońcem i świetną pogodą. Krajobrazy, jakie mieliśmy możliwość obejrzeć zaparły nam dech w piersiach. Na żadnej z dotychczasowych wypraw nie zetknęłam się z tak pięknymi widokami! Mimo późnej pory wyjazdu przejechaliśmy sporo kilometrów, bo aż 106. Nocleg znaleźliśmy na polu niedaleko pewnego gospodarstwa. Rozbijając namioty podczas zachodzącego słońca mogliśmy podziwiać przepiękną podwójną tęczę rozpościerającą się na horyzoncie. Gdy już myślałam, że nie może być lepszego zakończenia dnia, szkocki gospodarz wprowadził mnie w osłupienie. Postanowił wyjść sobie na powietrze i pograć na dudach (nie mylić z kobzą). Wiedząc, że jest to niezmiernie rzadki obrazek nie posiadałam się ze szczęścia, iż właśnie nam się taki piękny koniec dnia przytrafił. Teraz dopiero poczuliśmy te szkockie klimaty.
5 sierpnia (środa)
Pobudka o 6 rano. Nasza koleżanka Agata świetnie sprawdziła się w roli budzika. Ta jakże niewdzięczna rola przypadła jej aż do końca wyprawy. To był dopiero drugi dzień podróży, a ja miałam już potworny kryzys. Bolało mnie absolutnie wszystko, począwszy od butów, aż po czubek nosa. Jechało mi się znacznie ciężej, gdyż płaski teren przemienił się w kilkunastoprocentowe podjazdy, a piekące słońce również nas nie oszczędzało. Wtedy właśnie targały mną wątpliwości. „Co ja sobie myślałam wybierając się w taką podróż? Rozumiem, że cel był szczytny, ale nie wiem czy podołam.” Reszta ekipy nie dawała tego po sobie poznać, ale podskórnie czuli, że gdyby nie wyższy cel, zwiedzić Szkocję, to wróciliby do Inverness. Całe szczęście, że istnieje coś takiego jak „efekt górki”- tam gdzie jest podjazd, za chwilę będzie i zjazd. Te krótkie momenty sprawiały, że jazda stawała się przyjemniejsza, gdyż niesamowitą frajdą było zjeżdżać z dużej wysokości z zawrotną prędkością, czując tylko wiatr we włosach i świst w uszach. Szymon pobił nawet swój życiowy rekord prędkości. Pamiętam „banana” na jego twarzy zaraz po zjeździe z długiej na milę górki. Szybko go jednak przełknął, gdy okazało się, że czeka go równie stromy i prawie tak samo wysoki podjazd, z jakim przyszło nam się zmierzyć zaraz po zjeździe. Później miał cały czas nadzieję, że uda mu się ponownie pobić dotychczasowy rekord.
Jadąc dalej wzdłuż wybrzeża Morza Północnego szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy przyrządzić obiad. Doszliśmy do wniosku, że zielona trawka na środku ronda to idealne miejsce i do tego z widokiem na morze. Wielu mijającym nas podróżnym chyba nasz pomysł się spodobał i zaczęli do nas machać i robić zdjęcia. Jednak głód zwyciężył i nie zwracaliśmy na nich uwagi, tylko zajadaliśmy się przysmakami przywiezionymi jeszcze z Polski.
Po drodze mijaliśmy ruiny średniowiecznych zamków i zatrzymaliśmy się w Katedrze Dornach, w której to zauważyliśmy ciekawie wyglądającą mapę świata. Było do niej poprzyczepianych mnóstwo małych chorągiewek. Zorientowaliśmy się, że odwiedzający to miejsce turyści w ten sposób zaznaczają miejsca z których przybyli. My również pozostawiliśmy po sobie pamiątkę i przypięliśmy flagę w miejscu północnej Polski.
Ostateczny odpoczynek mieliśmy z widokiem na morze. Nie udało mi się niestety doczekać zachodu słońca, ponieważ zmęczona zasnęłam w namiocie.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż