Scotland Castle Tour Bike Expedition
artykuł czytany
566
razy
6 sierpnia (czwartek)
Rankiem do naszego obozowiska wtargnął nieproszony gość. Obudziliśmy się ze świadomością, że coś skrada się obok naszego namiotu. To, co zobaczyłam po wyjściu z namiotu było totalnym zaskoczeniem. Tuż przy nas, niczego nie obawiając się kicało kilka zajączków. Później widzieliśmy spore gromadki tych zwierzaczków na podwórkach, poboczach i na ulicy. W Szkocji jest ich całe mnóstwo. Jak się później okazało, jest to wynikiem m.in. braku lisów.
Dzień rozpoczął się od awarii. W Radka rowerze pękła dętka, a potem również rower Szymona nie chciał być gorszy i postraszył go pękniętą szprychą. Chłopcy szybko poskromili swoje „rumaki” i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Poranne problemy zrekompensował nam Castle Old Wick – zamek, a właściwie jego ruiny, położone na urwistych klifach. Pogoda ponownie nam dopisała, przez co widoki były nieziemskie! Trudno opisać te krajobrazy, zdjęcia oddają też tylko część ich piękna. Po prostu to trzeba zobaczyć. Spienione, białe fale uderzające o urwisty brzeg skalny mieszały się z chabrowym kolorem morskiej toni. W tej bajkowej scenerii staliśmy wpatrzeni w oświetlone promieniami słońca ruiny zamku. Po serii zdjęć wracaliśmy pieszo do miejsca, w którym zostawiliśmy nasze rowery. Dróżka, która prowadziła do zamku była tak wąska i wyboista, że nie nadawała się do jakiejkolwiek jazdy.
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze ruiny zamku Bucholly i ponownie wpadliśmy w podziw. Usytuowane one były nad urwistym zboczem, a droga do nich znowu nie należała do najłatwiejszych. Musieliśmy przedzierać się przez zarośnięte wysoką trawą łąki, omijać owcze „miny” i uważać na kolczaste druty otaczające zamek. Jednak opłacało się trochę pomęczyć, by odkryć takie widoki. Zadowoleni wracaliśmy do głównej drogi, a tam kolejna niespodzianka. Naszym oczom ukazał się niecodzienny widok – trzy rowerzystki w starodawnych sukniach i kapeluszach minęły nas machając rękoma i uśmiechając się życzliwie. Początkowo zamarliśmy z wrażenia. Pierwszy zareagował Radek, który postanowił dogonić dziewczyny. Nie było to wcale takie łatwe, gdyż podróżowały na kolarzówkach i miały lżejsze sakwy. Gdy w końcu je zatrzymał, powiedziały nam, że są z okolic Londynu i wybrały się na dwutygodniową wyprawę rowerową, a my spotkaliśmy je ostatniego dnia ich podróży. Oryginalny strój był ich sposobem na zakończenie wycieczki.
Kolejnym naszym celem był zamek May – własność królowej Elżbiety. Jednak nie zostaliśmy do niego wpuszczeni, ponieważ z niewiadomych nam przyczyn zamek zamknięty był do poniedziałku. Ciężko też było nam znaleźć nocleg. W kilku domach nikogo nie zastaliśmy, a gdy zrobiło się już naprawdę ciemno, postanowiliśmy rozbić się na podwórku opuszczonego naszym zdaniem gospodarstwa. Rozbijanie noclegu nie byłoby możliwe gdyby nie latarki, które dostaliśmy od firmy
www.4sevens.pl. To one stanowiły jedyne światło w szkockich ciemnościach. Gdy już spaliśmy, przebudził nas głos silnika samochodowego. Wrócił właściciel. Myśleliśmy, że będzie miał do nas pretensje, a on wręcz przeciwnie, zapytał się, czy czegoś nie potrzebujemy i czy może nam jeszcze w czymś pomóc.
7 sierpnia (piątek)
Siódmego sierpnia po raz pierwszy poznaliśmy, co to znaczy szkocka pogoda. Pochmurno było prawie cały dzień. Liczne podjazdy pod górkę również dawały się we znaki. Jednak to wszystko było nieporównywalne z tym, co spotkało nas później, a co towarzyszyło nam przez znaczny czas wyprawy. Mam tu na myśli niepozorne, małe muszki – midges. Kąsają niemiłosiernie, wchodzą do uszu, nosa. Jest ich całe mnóstwo i nie ma na nie żadnej rady (zabrane przez nas środki na owady nie radziły sobie z nimi). To w ich towarzystwie, w ulewnym deszczu, w otoczeniu przepięknych gór przyszło nam jeść obiad i popijać ciepłą herbatkę (z dodatkiem muszek). Jak przystało na Szkocję, za chwilę wyszło słońce i przygrzewało już do końca dnia. Po pokonaniu jeszcze kilku wzniesień szukaliśmy noclegu. Mieliśmy nadzieję, że w wiosce Hope, u podnóża gór, tuż przy rwącym strumyku, znajdziemy dobre miejsce. Lecz tym razem po raz pierwszy spotkaliśmy się z wyraźną odmową właściciela posesji, który stwierdził, że jego psy będą zbyt głośno ujadać i pogryzą nas muszki, których było tam całe mnóstwo. W sumie miał trochę racji. Gdy zapytałam go, jaki mają sposób na te małe uciążliwe stworzonka, odpowiedział tylko, że nie mamy szybko jechać i nie zatrzymywać się. Eh, gdyby to było takie proste…
Ostatkiem sił, zmęczeni i pogryzieni, wjechaliśmy na kolejną górę. Podczas zjazdu z niej, czując wiatr we włosach, dostrzegliśmy ciekawe miejsce na nocleg. Nie zastanawiając się za długo, oczywiście po wcześniejszym zapoznaniu się z terenem, wybraliśmy opuszczony dom na środku półwyspu, otoczony słoną wodą. To tu znalazłam przepiękne muszle, które teraz mają swoje miejsce w moim pokoju. Po raz pierwszy mogliśmy też podziwiać przepiękny zachód słońca, podczas którego Szymon zasnął.
8 sierpnia (sobota)
Ten dzień byłby bardzo udany gdyby nie fakt, że nasze rowery łaskawie odmówiły posłuszeństwa. Jak zwykle zawiniła dętka w rowerze Radka i dziwnym zbiegiem okoliczności ponownie pękła szprycha u Szymona. Udało nam się dojechać do najbliższych zabudowań i tam zabraliśmy się za przygotowywanie śniadania. Chłopaki wzięli się za naprawę swoich „rumaków”. Mieliśmy płatki, do których brakowało mleka, a do najbliższego sklepu kilkanaście mil. Zastanawialiśmy się co zrobić? Przyszło nam do głowy, by przejść się do pobliskich domów i odkupić od miejscowych mleko. I tym razem Szkoci nie zawiedli. Oddali nam resztę mleka, którą mieli i w sumie uzbierało się go tyle, że spokojnie wystarczyło na śniadanie dla czterech osób. Po naprawieniu rowerów mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Gdy przejechaliśmy kilka mil, ujrzeliśmy przepiękny widok – plaża jak z filmu! Żółty piasek, czyste, błękitne, spienione fale oceanu i wszystko to otoczone skalnymi klifami – ach bajka! Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności kąpieli i zanurzyliśmy się w lodowatej wodzie oceanu. Mimo mrożącego zimna przyjemność była ogromna.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż