Scotland Castle Tour Bike Expedition
artykuł czytany
560
razy
Około 19:00 przestało w końcu ostro padać, była tylko lekka mżawka, dlatego postanowiliśmy w końcu ruszyć dalej. Tego dnia zrobiliśmy najmniejsza liczbę kilometrów podczas całej wyprawy, bo tylko 34. Cóż, takie są uroki Szkocji. Kiedy robiło się już szarawo, rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu. Zapukaliśmy do drzwi pierwszego napotkanego domu. Otworzył je miły pan, który zezwolił nam rozbić na jego podwórku namioty. Zaproponował nawet nocleg w jego przyczepie kempingowej, był tylko mały problem – była ona tylko dwuosobowa. Niestety cały czas jeszcze padało i do tego pojawiły się muszki, dlatego zdecydowaliśmy się na nocleg w tej przyczepie. Dla mnie okazał się on najgorszym z całej 3 tygodniowej wyprawy. Jako, że tylko ja i Szymon byliśmy parą to nam przyszło spać na podłodze, choć pisząc podłoga mam na myśli niewielką przestrzeń, gdzie nie było mowy o wygodnym rozłożeniu się a o przewróceniu na drugi bok mogłam zapomnieć! Agacie i Radkowi przypadły łóżka. Przynajmniej oni się wyspali, nie słysząc nawet mojego marudzenia. Wszystko mnie bolało i do tego byłam potwornie zmęczona. Po kilkugodzinnym męczeniu się Szymon poświęcił się i zajął jeszcze mniej komfortową pozycję, bo usiadł na podłodze w koncie, ustępując mi miejsca. Biedak nie mógł nawet wyprostować nóg, bo to od razu powodowało, że otwierały się drzwi od przyczepy. To dzięki jego poświęceniu przespałam resztę nocy. Dziękuję!
15 sierpnia (sobota)
Rankiem dotarliśmy do w Inverary, miasteczka mogącego pochwalić się przepięknym, aczkolwiek prywatnym zamkiem. Fundatorem budowli był Archibald Campbell, 3 książę Argyll. Budowę zamku ukończono w roku 1789. Wzniesiono go w pobliżu dawniejszej twierdzy, która miała prawdopodobnie formę wieży mieszkalnej, a którą w czasie budowy zamku rozebrano. Przy okazji wyburzono też zabudowania wsi Inveraray, a jej mieszkańców przeniesiono nad brzeg Loch Fyne, które odtąd nosi nazwę Inveraray.
Po opuszczeniu miasteczka jechało się przyjemnie, mogliśmy podziwiać piękne, szkockie krajobrazy. Jednak jak to w tym północnym kraju bywa, wszystko szybko się zmienia i tak też było i tym razem. Przyjemna przejażdżka przerodziła się w męczącą wspinaczkę, walkę z wiatrem i samym sobą. Zaczął ostro padać deszcz, a porywisty wiatr wiał nam prosto w twarz. Do tego wszystkiego mieliśmy do pokonania podjazd na wysoką na prawie 1000 metrów przełęcz! Cały czas musiałam walczyć by nie stracić równowagi, silny wiatr zrzucał mnie na boki, a mijające nas z dużą prędkością samochody też nie ułatwiały sprawy. Cali przemoczeni i porządnie zmęczeni wjechaliśmy w końcu na przełęcz. W tym samym czasie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki silny wiatr i deszcz ustały. Miło też było uśmiechnąć się do ludzi otwierających szyby samochodowe i machających do nas życzliwie. To wszystko i późniejszy zjazd z górki wynagrodziły nam męczący podjazd.
16 sierpnia (niedziela)
Zamek Culcreuch miał być przystankiem i zarazem naszym miejscem na śniadanie. Okazało się, że przebudowano go na hotel i w jego okolicy jest zakaz kempingu. Dla nas nie był to żaden problem. Po zrobieniu kilku fotek oddaliliśmy się od niego i śniadanie zjedliśmy nad jeziorkiem w miłym towarzystwie owieczek.
Słoneczna pogoda sprawiała, że droga była łatwa i przyjemna. Około południa dotarliśmy do Stirling – potężnego zamku, który to postanowiliśmy odwiedzić w środku. Po zakupieniu biletu mogliśmy zwiedzić wszystkie (oczywiście udostępnione dla turystów) miejsca. Zasiedliśmy na tronach w sali królewskiej, byliśmy w muzeum zbrojeń, zatrzymaliśmy się w zamkowej kuchni i spiżarni, odwiedziliśmy kaplicę królewską i wiele innych pomieszczeń. Wszystkie były odrestaurowane i typowo nastawione na turystów, których przybywało tu dziennie tysiące. Po około 2 godzinach zwiedzania ponownie wsiedliśmy na rowery. Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze kilka innych zamków. Jeden z nich – Campbell przykuł moją uwagę już przed wjazdem, górując nad miasteczkiem. Coś mi podpowiedziało, abym poczekała w pobliskim parku, bo droga powrotna i tak obok niego wiodła. Tak też zrobiłam. Zostawiłam rower i przespacerowałam się pośród zieleni podziwiając z dołu ruiny zamku. Wyglądał imponująco. Jak się później okazało moja decyzja była trafna. Reszta grupy wróciła wyczerpana i lekko zawiedziona. Nie dość, że przyszło im podjeżdżać, a później prowadzić rowery, pod niemal pionowy podjazd, to jeszcze zamek był zamknięty i ledwo co było go widać za potężnymi murami. Nie ma to jak kobieca intuicja.
Długo szukaliśmy miejsca na rozbicie namiotów, wszystko przez to, że nie wypalił nocleg na zamku (opiekun zabytku kategorycznie nie zgodził się na to). Musieliśmy, więc jechać dalej do kolejnego miasteczka. Mijaliśmy pola i bezdroża. Gdy zaczęło robić się porządnie ciemno, dotarliśmy do pierwszych domów i tu znowu nie pozwolono nam rozbić się na prywatnym podwórku. Pukaliśmy do wielu domów, a tam albo nam odmawiano albo drzwi były zamknięte. W końcu porządnie zmęczenie postanowiliśmy rozbić się na skrawku zieleni, przy skrzyżowaniu dróg. Były tam ławeczki, więc stwierdziliśmy, że miejsce to przeznaczone jest dla zmęczonych turystów. W naszym przekonaniu utwierdził nas bardzo miły pan, który sam zatrzymał się i powiedział nam, że możemy spokojnie tu zostać. Chyba musieliśmy zrobić małe zamieszanie w miasteczku, bo za chwile ku nam podjechał radiowóz policyjny. Jednak i policjanci nie robili nam żadnych problemów. Zapytali czy wszystko w porządku i dokąd zmierzamy. Po krótkiej rozmowie odjechali, a my w końcu mogliśmy pójść spać.
17 sierpnia (poniedziałek)
Śniadanie zjedliśmy na przystanku autobusowym chroniąc się przed mżawką. Kolejnym celem naszej wyprawy stał się St. Andrews, w którym czekały na nas ruiny zamku, a zaraz obok niego ruiny majestatycznej katedry. Jest to duże miasteczko, w którym udało mi się kupić i wysłać kartki do znajomych i rodziny. W domu dowiedziałam się, że doszły już po 2 dniach.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż