Maciej Brożyna, Maciej Śliż, Łukasz Godek, Jarosław Herbert
Ekspedycja Elbrus 2010
artykuł czytany
1290
razy
Niezbędnymi rzeczami okazały się trekkingowe skarpety, kijki oraz spodnie, bielizna termoaktywna, polar lub softshell, kurtki z membraną, czapki i kominiarki, rękawice oraz łapa-wice. Poza ubiorem, w czasie takiej wyprawy ważne są też kremy ochronne do twarzy o wysokim stopniu ochrony przed promieniowaniem słonecznym, np. 30 lub nawet 50 UVA+UVB.
Bardzo ważnym elementem w podróży jest oczywiście wyżywienie czyli „paliwo”, dzięki któremu mieliśmy odnawiać siły i egzystować w czasie drogi oraz w górach. W naszym wyposażeniu były m.in. liofilizaty wojskowe o smaku „własnym”, jednak były one zdecydowanie zbyt ciężkie (racja dzienna – około 2 kg). Do tego dochodziło mnóstwo innych rzeczy, m.in.: kuchenka gazowa, kubki metalowe, niezbędniki oraz papier toaletowy – to bezcenne rzeczy w tego typu podróży. Koszt takiego wyjazdu, jak obliczyliśmy, miał wynosić około 2-2,5 tys. zł, a największy udział w wydatkach (około 70% całej sumy) miały mieć ceny biletów i środków transportu.
II. PODRÓŻ
Nasza podróż zaczęła się w budynku Wydziału Wychowania Fizycznego, gdzie zapakowaliśmy zgromadzony wcześniej niezbędny sprzęt, który miał nam towarzyszyć w po-dróży. Stamtąd udaliśmy się na dworzec główny. Około godziny siedemnastej 17. lipca 2010 roku wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy do Przemyśla. Jechaliśmy pełni euforii, czując, że ruszamy ku naszej wielkiej przygodzie – na Kaukaz. Pomimo szczegółowo zaplanowanej trasy, liczyliśmy się z tym, że na wschodzie Europy nie wszystko może pójść tak, jak się z góry założyło. Nasze pesymistyczne przewidywania zaczęły się spełniać już przed przekroczeniem granicy. Zaczęło się już na dworcu w Przemyślu. Tam, gdzie zawsze stały busy, jadące do Medyki zastaliśmy puste miejsce. Okazało się, że wieczorem nie ma kursów do granicy polsko-ukraińskiej, a już na pewno nie ma transportu z granicy do Lwowa.
Ale – mając już pewne doświadczenie z wyprawami na Ukrainę – wiedzieliśmy, że nie ma tu sytuacji bez wyjścia i coś da się załatwić. Mając „koniec języka za przewodnika” dowiedzieliśmy się, że po 2200 jedzie bezpośredni ukraiński autobus do Lwowa. Kiedy podjechał wyczekiwany, nie widniejący na żadnym rozkładzie jazdy przedpotopowy autobus „widmo” zaczęła się prawdziwa przygoda. Wsiedliśmy do pojazdu, który w Europie nie miałby prawa poruszać się po drogach publicznych. Tuż przed granicą wszyscy w autokarze zaczęli roznosić swoje tajemnicze pakunki i rozdzielać pomiędzy nas. Owi ludzie, to drobni przemytnicy, chcący trochę zarobić na rodzinę lub inne potrzeby – sławne „mrówki”. Na granicy celnicy ukraińscy przez kilka godzin nie chcieli wpuścić naszego pojazdu na teren swego kraju. Po długich i kosztownych negocjacjach udało nam się ruszyć w dalsza drogę z trzygodzinnym opóźnieniem. Nasz ekspres do Kijowa odjeżdżał o 5 rano, pamiętając o przestawieniu zegarków na czas kijowski o godzinę, niewiele brakowało, a spóźnilibyśmy się na nasz pociąg.
Pamiętając pobyt na dworcu z naszej poprzedniej wizyty (zostaliśmy „oskubani” z 20 dolarów przez milicjantów) szybko zakupiliśmy bilety do Kijowa i udaliśmy się na peron. Po krótkim czasie siedzieliśmy już w ekspresie i pędziliśmy do ukraińskiej stolicy. Na miejscu (co nas jakoś dziwnie nie zaskoczyło), dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg do Mineralnych Wód nie odjeżdża w dni nieparzyste, jak zapewniano nas wcześniej, lecz w dni parzyste, tj. za 36 godzin. Nie byłaby to najgorsza informacja, gdyby nie fakt poinformowania nas przez panią w okienku, iż nie ma już wolnych miejsc w tym pociągu. Jakby tego było mało, uzyskanie odpowiedzi na zadane przez nas pytania kosztowało 6 hrywien (dotyczy tylko obcokrajow-ców). Po wędrówkach od okienka do okienka, trafiliśmy na bardzo sympatyczną panią, która doradziła nam, żebyśmy jechali do Rostowa nad Donem, a stamtąd próbowali przedostać się w stronę Wód Mineralnych. W tym pociągu miejsca były jednak tylko i wyłącznie w klasie luks, tzw. Biznes Cupe.
Klasa ta miała mnóstwo plusów np. klimatyzację ale miała również jeden bardzo wielki minus, którym była cena biletu (600 zł za osobę). Było to jednak jedyne rozwiązanie, więc z wielkim bólem wydaliśmy te pieniądze i zaczęliśmy się poważnie martwić o nasze zasoby finansowe. Czekając około 10 godzin na odjazd pociągu postanowiliśmy zwiedzić Kijów. Podczas naszego powrotu na dworzec jeden z naszych kolegów zorientował się, że zostawił portfel w restauracji wraz z paszportem i naszymi biletami. Pomimo tego, że biegaczem nigdy nie był to pobił światowy rekord w biegu na 800 metrów. Wszystko jednak dobrze się skończyło i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Dzięki temu, następnego dnia przekroczyliśmy granicę ukraińsko-rosyjską i dojechaliśmy do Rostowa nad Donem.
Musieliśmy się dostać na Dworzec Centralny, co okazało się bardzo trudne. Taksówkarze, widząc obcokrajowców z plecakami zażądali od nas jakichś niebotycznych sum za przejazd. Może ktoś im powiedział, że podróżowaliśmy Biznes klasą i sądzili, iż mają do czynienia z Krezusami? Całe szczęście zwykli ludzie okazali się bardzo pomocni i wskazali nam przystanek, z którego bus dowiezie nas na miejsce. Bus, pomimo napisu „Centralnyj wokzał” wcale tam nie jechał, a jego kierowca wskazał na inny bus, który jedzie tam na sto procent. Ten drugi z kolei twierdził zupełnie odwrotnie. Ostatecznie jeden z nich zgodził się nas zabrać za podwójną opłatą, ze względu na bagaż. Prosił byśmy poczekali 10 minut bo miał przerwę, po upływie której zapalił silnik i odjechał… bez nas! Niewątpliwie, dobrze jest mówić bez akcentu, by nie stawać się stale obiektem do „ostrzyżenia”.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż