Maciej Brożyna, Maciej Śliż, Łukasz Godek, Jarosław Herbert
Ekspedycja Elbrus 2010
artykuł czytany
1285
razy
Skały Pastuchowa – wysokość 4800 m n.p.m. – dociera do nas odpowiedź na zadane wcześniej pytanie – dlaczego tak wiele namiotów, z nielicznymi wyjątkami, rozbito w bazie „Prjiut 11”? – Już wiemy: dla lepszej aklimatyzacji!!! Przyspieszony oddech mimo postoju, ból głowy, osłabienie do granic możliwości.
Rozbijamy obóz (ostatni przed atakiem szczytowym). Mróz, mamy zmarznięte dłonie i kłopoty z przemieszczaniem się. Zasunięcie śpiwora, porównywalne jest tutaj z przebiegnięciem 1500 m na stadionie i wymaga długiego wypoczynku. Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie i wymaga olbrzymiej siły. Myślimy o poranku i o tym, by współtowarzysz nie zasnął. Brak rozmów po-woduje napływ myśli o zaśnięciu i nie obudzeniu się rano, a brak tlenu powoduje lęk przed uduszeniem.
Poranek – żyjemy!!! To chyba dobra wiadomość? Budzi nas jakiś dziwny warkot. Nie, to chyba nie możliwe? Spoglądamy i…, to jednak ratrak, wypełniony turystami, którzy za kwotę 600 euro mogą w taki sposób dotrzeć na wysokość 4700 m n.p.m. Uchylając wejście do namiotu każdy z nas nagle milknie. Kto kocha góry o świcie wie, co to oznacza.
Pod nami wyłaniają się zza gęstych chmur szczyty, które mimo swej wysokości wydają się pagórkami, powleczonymi mglistym mlekiem. Od wschodu, z ciemnego sklepienia, wyłania się otoczone wieloma kolorami słońce, którego nieśmiało przebijające promienie na tej wysokości, mimo dużego mrozu, ogrzewają nas swoim widokiem. Ruszamy z minimalnym balastem, pełni wiary w sukces, pozostawiając na Skałach Pastuchowa naszą bazę. Mijają godziny, ciśnienie spada, ból głowy jest tak duży, że nawet myśli sprawiają trudności.
Przebytej odległości nie mierzymy już w kilometrach, czy w dziesiątkach metrów, ale w pojedynczych krokach, których przypada, „aż” trzy na jeden metr. Wysokość 5200 m n.p.m. – rozsądek i wspólna decyzja biorą górę nad chęciami. Potrzebujemy jeszcze jednego dnia aklimatyzacji. Schodzimy do bazy. Brak apetytu i myśl o chorobie wysokościowej, która nas doświadcza sprawia, że nieomal jedyną naszą „wykwintną” kolację stanowią tabletki przeciwbólowe, które kończą się jak landrynki u zbyt łakomych dzieci. Dzięki koreańskim turystom, których baza znajduje się 10 metrów wyżej od naszego namiotu, uzupełniamy zapasy życiodajnych tabletek.
Dzień ataku
Choroba zbiera żniwo. W okrojonym składzie wychodzimy na szczyt. Walka trwa, zdawałoby się tylko kilkaset metrów, prowadzących przez słynne „siodło”, wiodące pomiędzy małym i dużym Elbrusem staje się wiecznością, trwającą 16 godzin. Upadki, walka z własnymi słabościami, reakcje organizmu namawiające do powrotu – a przeciwko tym ludzkim słabościom – 4 przyjaciół, którzy obrali w życiu cel i dzięki swojemu uporowi i walce 26. lipca 2010 roku o godzinie 11.11 osiągnęli go.
Jeśli ludzie mają podobne cele w życiu i do nich dążą, osiągną je – jeśli tylko zrozumieją, że nawet w trudnych sytuacjach i warunkach, dzięki lojalności i przyjaźni nie są już tylko jednostkami – ale tworzą wspólny organizm i nawet jeśli jedna osoba z tej organicznej całości osiągnie cel, to tak jakby osiągnął go cały organizm, poza którym jednostka byłaby zbyt słaba, by go osiągnąć.
Każdy z nas ma w życiu swój „Elbrus” – pytanie czy go osiągnie? My zdobyliśmy tę górę ale w życiu ciągle jakiś „Elbrus” jest wciąż jeszcze przed nami.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż