Samochodem po bezdrożach Rosji
Geozeta nr 9
artykuł czytany
17331
razy
Ruszamy w stronę gór. Dzieli nas od nich około 80 kilometrów. Pilotuje nas UAZ, w którym, oprócz ochrony, jedzie Naczelnik. "Ruszamy z kopyta", lekki prawie pusty UAZ gna, ciągnąc za sobą warkocz kurzu.
Ural! Pierwsze niesamowicie strome podjazdy, takie po 2-3 kilometry długości. Góry w tej części przypominają Karkonosze: kopulaste szczyty, skalne rumowiska, kotły z płatami śniegu. Po upalnych dniach z ulgą przyjmujemy przenikliwy chłód. Osiągamy nasz cel! TO GRANICA EUROPY I AZJI. Żegnający się z nami naczelnik i jego kierowca patrzą z podziwem na objuczonego Land Rovera, który wytrzymał karkołomną jazdę. Uznanie jest jeszcze większe, gdy mówię, że auto jest z 1971 roku. UAZ-y wytrzymują trudy górskich szlaków zaledwie 3 - 5 lat...
Dalej wędrujemy sami. Po paru godzinach przemieszczamy się zaledwie kilka kilometrów dalej. Jazda wymaga uwagi, szlak jest na szczęście w miarę suchy, ale i tak skomplikowany, szczególnie dla ciężko załadowanych Land Roverów. Na "moim" dachu jedzie ponad 300 kilogramów bagażu, łącznie z kanistrami pełnymi benzyny. Na trawersach czuje się dreszczyk emocji.
W drugim dniu przejazdu przez Ural odnajdujemy boczną "drogę", która wiedzie na szczyty pobliskich gór. Wjeżdżamy w nią. Jest naprawdę ciężko, gdyż napotykamy duże głazy, albo grzęzawiska. Utykam. Gdzieś za mną zakopuje się Peter. Pomagamy sobie wzajemnie i uwalniamy auta. W pewnej chwili, pod moim samochodem zarywa się ukryty pod mchem naturalny mostek i staję na dobre. Nie ma do czego podczepić wyciągarki. Pozostaje HI - LIFT i drabinki najazdowe. Wysiłek włożony w pokonanie drogi wynagradza nam to, co zastajemy na szczycie - wspaniały płaskowyż usiany pojedynczymi skałami. Wszystko wygląda jak ruiny miasta jakiejś dawnej tajemniczej cywilizacji.
Wracamy na trakt. Droga jest błotnista i kamienista; głębokie koleiny po ciężarówkach, szerokie rozlewiska wodne, a w nich głębokie dziury. Docieramy wreszcie do pogórza i już wśród łagodnych wzniesień dojeżdżamy do PRIPOLJARNEGO.
Pierwsze słowa spotkanego człowieka to: "A skąd wy tutaj?" Chwilę później, tym pytaniem wita nas naczelnik kompresorni gazociągu, a w parę minut potem komendant miejscowej milicji, który na dodatek uprzejmie, ale stanowczo "zaprasza" do siebie. Spotkanie ma nieoczekiwany przebieg. Zostajemy zaprowadzeni do naczelnika osady. Są tu też komendanci miasta i obwodu. Wszyscy pytają po co przyjechaliśmy, czy czymś handlujemy, jak to się stało, że nas wpuszczono? Wyjaśnienie, że chcieliśmy zobaczyć Ob odebrane jest z pewnym niedowierzaniem. Jechać tyle kilometrów, żeby zobaczyć rzekę? Rozmowa przebiega jednak w miłej atmosferze. Dowiadujemy się, że jesteśmy pierwszymi obcokrajowcami, którzy dotarli samochodami przez góry na teren obłasti. Ruch przez góry ograniczony jest tylko do naprawdę koniecznych przejazdów i realizowany wyłącznie ciężarowymi Uralami z napędem 6 x 6. Żywność przywozi się do miasta, podobnie jak wszystko inne, śmigłowcami, ale i ten środek transportu nieraz zawodzi. Jeden z mieszkańców opowiada nam, że kiedyś, wracając z wakacji, czekał osiem dni na poprawę pogody i możliwość lotu do Pripoljarnego. W tym kontekście nie bardzo dziwi fakt, że pracujący tu ludzie mogą wziąć nawet 50 dni urlopu!
Z osiedla można wyjechać na odległość najwyżej 18 kilometrów. Dalej pojadą wyłącznie pojazdy gąsienicowe i to nie zawsze. Latem Pripoljarnyj pozostaje wyspą w morzu tajgi.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż