Ukraińska Besarabia - lipiec 2005
artykuł czytany
5906
razy
Przyjeżdżamy na dworzec autobusowy w Arcyzie. Miasto jest nieduże, ale schludne i przyjemne. Liczy ok. 40 tys. mieszkańców. Dworzec jest niewielki, oprócz naszej marszrutki stoi tu tylko jeden autobus. Wiek ma sędziwy, ale wygląda, że jest sprawny. Okazuje się, że odjeżdża za 10 minut i to my nim pojedziemy do Tarutina - niecałe 40 kilometrów. Stamtąd jest już tylko 20 kilometrów na miejsce. W autobusie nie ma tłoku, jedzie oprócz nas tylko parę osób, drogi są jednak coraz gorsze. Są większe dziury, autobus już nie jedzie w takim tempie jak marszrutka, ale 40 kilometrów pokonuje w miarę szybko.
Jesteśmy w miejscowości Tarutino. To już tak blisko do celu podróży. W najśmielszych snach nie przypuszczaliśmy, że tak szybko tu dotrzemy. Jak przedtem wspomniałem, opatrzność nad nami czuwa. Co jednak dalej? Autobus jedzie do Małojarosławca 1 po godzinie 19.00. Czekać? I co robić na miejscu? Spać? Zwiedzać? Nie wiemy. Wiemy za to tyle, że z Berezina pociąg powrotny do Odessy jedzie o godzinie 22.55. Chyba na niego dzisiaj nie zdążymy, pomimo szczęścia w dotychczasowej podróży. My pijemy zimne piwo i wodę, Danka idzie się rozejrzeć wokół dworca. Nim dopijemy piwo, Danka podjeżdża do nas taksówką. Trafiło się ślepej kurze ziarnko. I tą ślepą kurą jesteśmy zarówno my mając takie szczęście jak i taksówkarz. Dla niego taki kurs w tamtym terenie to też szczęście wygrane na loterii.
Aby dojechać do Małojarosławca 1 trzeba przejechać przez Małojarosławiec 2. To dobrze, bo do końca nie jesteśmy pewni, do którego jedziemy. Ale kierowca taksówki, po zasięgnięciu języka na stacji benzynowej utwierdza nas w przekonaniu, że to Małojarosławiec 1 jest celem naszej podróży. Bo tylko tam rzeka przecina wieś, przed rzeką stoi kościół (chociaż teraz jest tam szkoła, kościół był przed wojną). Dojeżdżamy do wsi. Z każdym kilometrem droga staje się gorsza. Ostatnie 5 kilometrów to droga przez mękę. Jak ten kierowca nas tam dowiózł wśród takich dziur i wyboi? Praktycznie do miejscowości tej nie ma drogi dojazdu. Ale jednak autobus jakoś też tu dojeżdża. Teraz wiem, co znaczy powiedzenie "miejscowość odcięta od świata". Wokół Małojarosławca 1 nie widać żadnych pól uprawnych. Chyba ziemia nie nadaje się do tego. Jak widać po drodze, jest tu chyba tylko biały, wapienny piasek i kamienie.
To tutaj urodził się Tadek, to tutaj wojnę spędzili moi rodzice, to tutaj pochowani są nasi dziadkowie. Wioska sprawia wrażenie, jakby niewiele zmieniło się tu nie tylko od wojny, ale grubo od przedwojny. Zamiast płotów - mury. Już przed przyjazdem tutaj wiedziałem, że w czasie wojny wioska otoczona była murem, z każdego obejścia było wyjście na zewnątrz. Wioska duża a wokół step. Nie było dokąd uciec. Zesłańcy niby byli wolni, a jednak czuli się jak w więzieniu. Zresztą mury zamiast płotów to w tej okolicy norma. Czyżby łatwiej było o kamień niż o siatkę? By może. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, jak wiele straciłem nie pytając rodziców o ich pobyt tutaj. Gdy żyli - niewiele to mnie obchodziło. Teraz, gdy ich nie ma, chciałbym tyle się dowiedzieć. Zresztą, od wojny minęło już tyle czasu, że pamiętają ją tylko ci, co byli wówczas małymi dziećmi. Miał z nami jechać brat Tadka, Bolek, który będąc tutaj miał 7 lat, dużo więc pamiętał. To od niego dowiedzieliśmy się co - nieco o Małojarosławcu przed przyjazdem tutaj. Niestety, nie mógł z nami przyjechać ze względu na stan zdrowia. A był wtedy taki młody. Podobnie jest z innymi zesłańcami. Chociaż jeszcze trochę z nich żyje - zdrowie na wiele już im nie pozwala. My przyjeżdżając tutaj jesteśmy chyba pierwszymi "turystami", krewnymi zesłańców, którzy tu żyli. O ile wiem, nikt przed nami tu nie dotarł. A zesłanych było tu około dziesięciu polskich wiosek. Wszyscy zamieszkali właśnie w Małojarosławcu 1. Przybyli tu zimą, w straszne mrozy, jechali wagonami towarowymi ponad dwa tygodnie. Na dwie rodziny przypadał jeden wagon. Palić w piecu można było tylko na postoju. Ilu ludzi wyjechało, lecz nie dojechało? Nie wiem. Wiem tylko, że musiało ich być sporo.
Jura, taksówkarz dowozi nas do dużej jak na tę okolicę, zadaszonej wiaty na przystanku. Nie jest zniszczona, co u nas, w Polsce wydaje się niemożliwe. Uzgadniamy z Jurą, co robimy dalej. Staje na tym, że on poczeka na nas do chwili, aż skończymy zwiedzanie. Wówczas odwiezie nas do Bereziny na nocny pociąg. Teraz jest godzina 17.00. Mamy parę godzin czasu. Chyba nam go wystarczy, bo niewiele tutaj jest do oglądania.
Na ławce przy murze siedzi kobieta. Pytamy ją o Polaków, o to, kto tu może pamiętać czasy wojny. Pokazuje nam starą kobietę z kijem siedzącą z innymi kobietami kilka domów dalej. Okazuje się, że nie jest Polką, ale miała w Polsce ciotkę. Nie jest zbyt rozmowna, podobnie jak większość ludzi tutaj. Widać tylko, że jesteśmy bacznie obserwowani. To ona pokazuje nam, gdzie przed wojną był kościół i cmentarz. Są od siebie znacznie oddaleni. Cmentarz zresztą jest używany, jeśli można tak powiedzie, do dzisiaj. Robimy parę zdjęć z miejscowymi kobietami i dziećmi, parę ujęci domostw, bardzo zresztą skromnych, bierzemy adres od jednej z kobiet, aby przysłać im odbitki i idziemy dalej oglądać. Zaczynamy od szkoły. Stoi przed nią pomnik bohaterskich żołnierzy radzieckich a tuż obok krzyż i święte obrazki. Rzecz jeszcze niedawno nie do pomyślenia. Dzisiejsza szkoła to przedwojenny kościół. To tu przychodzili na msze zesłańcy. Wiem z opowiadań, że kościół był niski, duży i murowany. Wszystko się zgadza. Można rozpoznać w tej szkole dawne miejsce kultu. Od tyłu widać, gdzie był ołtarz. Dzisiaj jest tam dobudowany piec z kominem. Jako, że są wakacje szkoła jest zamknięta. W niewielkiej odległości od szkoły płynie rzeka. Podobno w czasie wojny nie miała swojej nazwy, nie wiem również, czy ma ją dzisiaj. Jest to nie tyle rzeka, co prawie wyschnięte jej koryto. Dołem płynie zanieczyszczona, mętna woda. Robię parę zdjęć i idziemy dalej. Oglądamy zagrody, lecz nie ma z kim rozmawiać. Ludzi widać niewielu a i to w oddali. W sklepie kupujemy napoje i idziemy do Jury. Jedziemy na cmentarz, jako że jest trochę oddalony od wioski. Droga kiepska, okolica nieciekawa, monotonna, brak roślinności oprócz jakichś ostów i zielska. Przy cmentarzu następny most tej samej rzeki. Spalone słońcem koryto rzeki, w dole mętna woda. Wydeptana do wody przez bydło ścieżka do wodopoju. Wokół chaszcze zielska. Jak w XIX wieku.
Cmentarz, mimo że jest do dzisiaj eksploatowany, jest bardzo zapuszczony. Zielsko sięga 1,5 metra, niewiele nowych grobów, również nieciekawych. Wszędzie rosyjskie i ukraińskie napisy na grobach. Nie widać polskich nagrobków. W niedostępnych zaroślach dostrzegamy betonowe słupki nagrobkowe z europejskimi literami. Nie sposób jednak odczytać, czy są to polskie napisy. Czas zrobił swoje. Po kilkuminutowych poszukiwaniach dajemy za wygraną. Polskich grobów tu nie znajdziemy. Zapalamy przywiezione ze sobą znicze na dwóch opuszczonych grobach bez podpisu i chwilę modlimy się za dusze naszych przodków tu pochowanych. Za nasze babcie, dziadków, za mojego pradziadka, który zmarł również tutaj zaraz po przywiezieniu. Ja idę jeszcze w gęste zarośla cmentarza szukać śladów rodziny, pozostali z nas powoli udają się do taksówki. Ja w zaroślach nic nie znajduję, robię jednak kilka ciekawych zdjęć. Polskich napisów jednak nie znajduję. Niszczę jednak sobie buty i sznurowadła przyczepianymi do nich masowo ostami najróżniejszej wielkości.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż