Pięć stolic w sześć dni
artykuł czytany
11740
razy
Dzień 6 (24.12.2003) - Bułgaria
Dojechaliśmy do Sofii. W informacji turystycznej bierzemy jakieś mapy, przewodnik, plan miasta. Na dworcu naganiacze oferują pokoje. Dworzec Sofii jest duży, piętrowy i w miarę czysty. Chcemy dowiedzieć sie o połaczenie do Belgradu, ale kasa jest czynna dopiero od 7-mej. Idziemy na herbatę. Koło 8-mej trochę sie rozwidnia i idziemy w miasto. Śnieg sypie jak zwariowany. Docieramy do centrum. I tu szok! Europa cała gębą! Piękne miasto. Zwiedzamy między innymi Cerkiew św. Niedzieli, meczet Dzhamija, synagogę (jest największa w Europie), Cerkiew Sw. Grzegorza, Uniwersytet Sofijski, gmach parlamentu, siedzibę prezydenta. Wspaniała architektura i niesamowite wnętrza. W cerkwiach ołtarze aż kapią od złota. Naprawdę niesamowite wrażenie. Gorąco polecam to miasto. Jest piękne. Zwiedzamy bite 10 godzin. Co uderza, to duża ilość policji. Na każdym praktycznie rogu policjant. W trakcie tego zwiedzania trochę zgłodnieliśmy, a że lokalne knajpki były pozamykane, więc pozostał nam banalny standardowy Mc'Donald. Potem znowu idziemy zwiedzać. Myślę, że to miasto trzeba by obejrzeć na spokojnie, przez co najmniej 3-4 dni, ale to co widzieliśmy i tak robi ogromne wrażenie. Jest pięknie. Czas na nas, więc powoli idziemy na dworzec. Bilet do Belgradu kosztuje 50 € na osobę, więc odpada. Kupujemy bilety do granicy w Dragomarze i zobaczymy co dalej. Pociąg osobowy (1€ na osobę) "trochę" zdezelowany, ale jedzie. Dojeżdzamy do Dragomaru, a tu koleś w informacji mówi, że pociąg przez granicę jest dopiero za 6 godzin, a do Jugosławi nic nie ma, ani autobusów ani busów ani nic. Ale nauczeni doświadczeniem idziemy na zwiady. Jakiś Bułgar nas zaczepia, że "taxi, taxi", ale nie chcemy taxi, szukamy busa. A ten znowu swoje "taxi, taxi", to go pytamy ile to taxi do granicy, a ten że 5 Euro, targujemy do 3,50€ i jedziemy. Kawałek do tej granicy to jednak był, pieszo byśmy nie doszli, ze 25km. Bułgarski celnik - pełna kultura - z uśmiechem życzy przyjemnej podróży, pieczątka i w drogę. A u Jugoli czeka 5 osób. Podchodzimy do okienka, a tu niespodzianka: skad, dokąd, po co, dlaczego, za ile. W koncu biorą nas na kontrole. Przejechaliśmy Ukrainę, Rumunię, Bułgarię bez żadnych problemów, a Jugole wybebeszyli nam pleclaki do ostatniej podszewki. Musieliśmy wszystko wyjąć z kieszeni, z portfeli, najmniejszy papierek nam przegladali. Jakaś paranoja. A na koniec jeszcze nas obmacali, jak za komuny w DDR. Ten sam poziom tylko, że DDR już nie istnieje, a tu się nic nie zmieniło chyba. Spakowaliśmy plecaki a tu gamoń mówi nam, że mamy iść do kontroli celnej. I znowu to samo, wszystko trzeba wypakować. Opuszczamy w końcu ten "gościnny" posterunek graniczny i ruszamy dalej. Jest wieczór i właśnie dziś wypada Wigilia. Zastanawiamy się, jak dalej pojedziemy, bo na stopa to nikt nie reaguje, a do najbliższego dworca jest 15 km. Dochodzimy do najbliższych budynków i pytamy o jakiś transport. A facet macha, żebyśmy pobiegli, bo właśnie odjeżdza autobus. Uff, zdązyliśmy. Jedziemy do Władymirgrodu. W dodatku za darmo, bo nie mamy dinarów. Pociąg do Belgradu jest o 22.15, ale podobno o 18.00 jest autobus do Niszu. Czekamy, mija godzina i nic. Cholera już nas bierze, bo pada śnieg i zimno już jest "trochę". I rezygnujemy powoli (ale co sie okazuje: w Bułgarii jest inny czas niż w Jugosławii, godzinę do tylu). Lipa na całego. Postanawiamy czekać na pociąg. Na dworze okropna zadymka. Zimno. Nie wiadomo co mogło stać sie z autobusem. Naprzeciwko dworca jest bar, gdzie czekamy na pociag. Ciężko wloką się te godziny w Wigilię. Jest herbata, ale tylko owocowa i jakieś hamburgery, śmiejemy się, że to z kozy. No i mamy jeszcze resztki polskiej czekalady. Dzielimy sie oplatkiem, stukamy herbatą, jakoś to będzie. Idziemy na dworzec, a tu zimno jak diabli. Czekamy, czekamy, czekamy i nic. Z zimmna wysiadają wszytkie baterie: w telefonie, w aparacie - horror. Nareszcie jest pociąg spóźniony 3 godziny. Wsiadamy, są miejsca. Tylko, że jest tak samo zimno, jak na dworze. Wcale nie grzeją. Ubieramy na siebie wszytkie rzeczy, swetry, bluzy, ale mało to pomaga, jest potwornie zimno. Pociąg 300 km jedzie 8 godzin.
Dzien 7 (25.12.2003) - Jugosławia, Węgry
Koszmarnie nas ta Jugosławia wita. Już do granicy problemy. Nareszcie dojeżdzamy do Belgradu. Wysiadamy, a na peronie, okazuje się, że wcięło gdzies aparat. Wracamy do przedziału, a tam ani śladu, a na pewno go mieliśmy, bo pstrykaliśmy w nocy zdjęcia. Nie tyle szkoda mi tego aparatu, co zdjęc z Sofii. No ale nic to, jakoś to bedzie. Trzeba isć. Idziemy na herbatę i jakieś bułki i ruszamy w miasto. Kupujemy aparat i witaj Belgradzie.
Belgrad jest ładny i w miarę zadbany. W centrum odnowione budynki, synagogi, cerkwie, muzea. W Belgradzie, tak jak w Sofii, bardzo dużo policji. Praktycznie na każdym rogu stoi budka z policjantem. Przed amerykańską ambasadą prawdziwe obleżęnie, barykady, zapory, zasieki i chyba z dwie kompanie policji. Belgrad nie otrząsnął się jeszcze po minionej wojnie. W wielu miejscach miasto nosi jej ślady. Wstrząsające wrażenie robią budynki na które spadły NATOwskie bomby. Aż ciarki przechodzą na widok porozrywanej stali i betonu. Poteżne stropy i żelbetonowe słupy połamane jak zapałki. Widoki w telewizji nie oddają całej grozy zniszczenia widzianej na żywo. Zwiedzamy dalej centrum i docieramy do fortyfikacji starych murow miejskich. Olbrzymi teren. Pozniej zwiedzamy muzeum wojny. Łukasz ma dość, ale wciągam go jeszcze na wieże do planetarium, skąd widać piekną panoramę Belgradu, Dunaj, który rozlewa sie szerokimi zakolami. Szkoda tylko że jest tak pochmurno. Zbieramy się. Jakimiś paksudnymi ulicami (to chyba nie jest reprezentacyjna dzielnica) docieramy do ulicy wiodącej do dworca. Jeszcze poczta, kartki, jakieś zakupy na drogę i ruszamy do Suboticy, miasteczka przy granicy Węgierskiej. W pociągu osobowych tłok jest, jak za dawnych dobrych czasów, nawet na korytarzu nie ma jak szpilki wcisnąć. Ale my szczęśliwie siedzimy. Pociąg podobny do naszego tylko na korytarzu jest wiecej siedzen i półka na bagaż ciągnie sie przez cały wagon, także te nie stoją pod nogami. Jakaś dziewczyna w naszym przedziale ma chorobę lokomocyjną, wymiotuje ze hej. Chyba obiad zjemy później... Drzemiemy. O 17-tej jesteśmy w Suboticy. Pociąg na Węgry jest o 2 w nocy. Zasuwamy na dworzec autobusowy i mamy dwa połączenia na Węgry: jedno do Keleti o 18:30, a drugie do Szeged o 19:30. Wybieramy najpierw to do Keleti, w końcu godzina wcześniej, ale tak popatrzyliśmy na mape i to Keleti jakaś dziura, a do nastepnego miateczka jakies 40 km. Rozmyślamy się i oddajemy bilety. Jedziemy do Szeged. Na mapie wyglada na jakies w miarę duże miato. Do Szeged dojeżdzamy o 20:30 na dworzec Autobusowy. Tam nic nie ma do Budapesztu. Chcemy zapytać o drogę na dworzec kolejowy, ale tubylcy nie mówią w żadnym obcym języku. Dopiero taksówkarz coś rozumie i wiezie nas najpiew do kantoru a później na dworzec. Wchodzimy a tu na tablicy Budapeszt 21:10. Pędem po bilety, a pani mówi, że ten nie jedzie, bo jest świeto. Nastepny jet o 5:30. Ups... No trudno. Najgorsze jest to, że na dworcu jest napisane, że ten jest zamkniety od 23 do 4 rano. Idziemy do informacji, a tam bardzo miła pani mówi, że mozemy zostać na dworcu, tylko że musimy mieć bilet na pociąg. No to super, idziemy kupić cos do jedzenia, w końcu to świeta i cos nam się należy od życia po tej wrednej Jugoslawii. Szeged to urocze miasteczko, pięknie oświetlony rynek, katedra, malutkie uliczki jak z bajki, szkoda tylko, że z nikim nie można sie dogadać. A tu w brzuchach zaczyna coraz bardziej burczeć. W końcu znajdujemy całodobowy sklep. Hurrra! Robimy zakupy i na dworzec. A tam ciepluto, czysciutko, nie ma bezdomnych, więc nie śmierdzi. Zażywamy "kąpieli" w umywalce, przytaszczyliśmy skadś stół i robimy ucztę. Są konserwy, suszona kiełbasa, jest nawet papryka nadziewana kapustą. Pierwszy raz to widze, ale smakuje nieźle. Siedzimy jeszcze chwilkę, popijamy piwko, no i spanko. Wcale-wcale wygodne ławki ;) :
Dzień 8 (26.12.2003) - Węgry, Słowacja
Pobudka o 4:30. Szybka toaleta poranna i wsiadamy do pociągu. Rozkładamy się wygodnie, a tu przychodzi konduktor i mówi, że do Budapesztu jadą tylko 3 pierwsze wagony. No to przesiadamy się i w drogę. O 7:30 wita nas Budapeszt. Niestety do Centrum musimy jechać autobusem. Jedziemy na gapę, bo nie wiemy gdzie się kupuje bilety. Nareszcie dojeżdzamy na dworzec Keletti. Duży, przestronny, ale niestety jak w Polsce. Pełno meneli, smród, brud. Szukamy połączenia do Bratysławy. Okazuje się, że do Bratysławy pociąg odjeżdza z dworca Nugati. Jedziemy tam metrem. Sprawdzamy, o której są pociągi do granicy, plecaki do przechowalni i w miasto. Budapeszt robi spore wrażenie. Przepiękny gmach parlamentu, zamek, baszta rybacka, pałac królewski, piękne mosty. Pogoda jest trochę dziwna, bo niby nad miastem świeci słonce, ale zalega jakaś mgla. Po tych kilku dniach mamy już sporo kilometrów w nogach. Cieżko dziś nam się chodzi. Tym bardziej, że spaliśmy po 4-5 godzin. Na Budapeszt, tak jak na Sofię, trzeba przeznaczyć 4-5 dni. Jeżeli kiedyś będe miał okazję, to przyjadę tu jeszcze raz, żeby zobaczyć to miasto na spokojnie (a nie w takim wariackim tempie, jak nasze). Największy problem, to dogadać się z Węgrami, robimy zakupy, kupujemy pocztówki, problem bo nie ma nigdzie znaczków, wszystko pozamykane. Po drodze znajdujemy jakis wielki hotel i tam dopiero kupujemy znaczki. Konczy mi sie film do aparatu. Przy zamku jest kiosk z pamiątkami, mają filmy, ale cena powala na kolana 25 Euro!!! To ja im podziekuję. Kupujemy prowiant na drogę i powoli wracamy na dworzec. O 16-tej mamy pociąg osobowy do granicy do Szob (2,40€ na osobę). Tam szukamy możliwości dotarcia na granicy. Stoją trzy autobusy, ale ani w ząb sie dogadać nie można. W koncu jeden kierowca jedzie do granicy. Przynajmniej nam tak sie wydaje. Skoro tak, no to tak. Jedziemy jakies 10 km, kierowca macha, żeby wysiadac. No to wysiadamy. I faktycznie jest znak: granica 500 m. Idziemy do wegierskiej odprawy, dajemy paszporty, a ten nam oddaje z powrotem i cos po swojemu. A my nic, ani w ząb, a ten znowu swoje. My mu paszporty, a on znowu nie chce i oddaje z powrotem. Pytamy czy po niemiecku lub po angielsku coś gada, a on znowu po swojemu i oddaje nam paszporty. W końcu chyba ma dość... prowadzi nas do Słowaka, a ten w ludzkim języku mówi, że to przejscie regionalne tylko dla Węgrow i Słowaków, a my nie możemy tędy przejść. Gaweęzimy jeszcze chwilę ze Słowakiem, ale niestety musimy wracac do Szob. Probujemy łapać stopa, ale jakos kiepsko nam to wychodzi. W końcu staje jakiś chłopak, ale nie jedzie do Szob tylko do Bla bla bla, co tam - niech bedzie. W końcu jakoś docieramy do Szob. Okazuje się, że pocięg do Bratysławy jest za 20 min. Wsiadamy bez biletów, bo skończyły nam się forinty, a w kasie nie chcieli euro. Konduktor mówi, że bilet do granicy kosztuje 3 euro, ale bierze jedno euro i jakos dojeżdzamy do Szturowa. Tu 10 minut na kupno biletów do Bratysławy. W kasie też nie chcą euro (kurka wodna), ale przed dworcem jest budka z piwem i tam wymieniamy euro na korony (lepszy kurs niz w Bratysławie). Pakujemy się do pociągu, krótka drzemka i już Bratysława. Trochę zimno. Pociąg do Katowic kosztuje 50 euro za osobę. Ale mamy też połączenie do Plawec przez Poprad, to koło Muszyny (10 euro za osobę). Do pociągu mamy jeszcze 7 godzin, więc jedziemy do centurm. Bratysława jest pięknie oświetlona, w knajpkach pełno ludzi, na ulicach pełno dziewczyn, do tego ladnych, życie wre... Dużo zabytków, piękny zamek. Jest co zwiedzać. Idziemy na kolację, pyszny smażony ser i gulasz. Niestety czas wracać na dworzec. Wsiadamy do pociągu i tu miłe zaskoczenie. Jest najlepszy ze wszystkich dotychczasowych. Cieplutko, nie śmierdzi. No, rumuński też był dobry. Ale w trakcie jazdy robi się coraz cieplej. Coś nie mogą wypośrodkowac tych tempereatur. Albo -20 kilka w Jugoslawi albo +40 na Słowacji.
Dzien 9 (27.12.2003) - Słowacja, Polska
O 3:40 docieramy do Popradu, a tam po 2 godzinach mamy pociąg do Plawec, skąd do Polski tylko kawałeczek. I zbliża się niestety koniec podróży. Idziemy na herbatę za ostatnie korony. Tradycyjnie w kasie nie chcą euro, kończymy herbatę i wsiadamy do pociągu, no i tradycyjnie nie mamy na bilety. Normalne bilety przez granicę kosztują 3€ za osobę, ale konduktor bierze w łape 10 pln na dwóch i po sprawie. Wypisuje nam bilety aż do Tarnowa.
Migaja zasniezone lasy i pola, smutno nam sie jakoś robi, że to już koniec naszej wyprawy. Dojeżdżamy do Tarnowa, jakieś zakupy na drogę. Łukasz wsiada do pociągu do Poznania i to już naprawdę koniec naszej podrózy...
* * *
Nasza eskapada trwała nieco ponad tydzień, zrobiliśmy 6000 km. Zobaczyliśmy 5 wspaniałych stolic. Tempo co prawda bylo wariackie, ale pozwoliło nam zminimalizować koszta. Zobaczylićmy inny świat, innych ludzi. Mogliśmy ten czas spędzic w Polsce przed tv, oglądając głupawe programy i popijając wódeczkę, ale wtedy widzielibyśmy tylko ekran tv. W czasie tej wyprawy ani razu nie nocowaliśmy w hotelu, nocą jechaliśmy pociągami, a w dzień zwiedzaliśmy. Co prawda opisane stolice zwiedziliśmy tylko pobieżnie, tyle na ile pozwolił czas. Nie z zwiedzaliśmy śadnych muzeów, galerii, tylko główne atrakcje turystyczne miasta. Pomino dużego zmęczenia, uważam że wyprawa była bardzo udana. Całkowity koszt na osobę wyniósł 150 euro.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż