Kocioł Bałkański 2006-2007
artykuł czytany
3990
razy
Trochę miejsca warto poświęcić jeszcze albańskim kierowcom. W Albanii, ale też generalnie w większości krajów bałkańskich, obowiązuje zasada - kto większy, ten ma pierwszeństwo. Co ciekawe, chociaż manewry kierowców na drodze mogą doprowadzić nie jednego do zawału, to o dziwo nigdy w Albanii nie widzieliśmy żadnego wypadku! Jest to chyba spowodowane tym, iż wbrew pozorom - południowcy nie jeżdżą zbyt szybko. W każdym bądź razie, na drodze musimy zachować spokój i mieć mocne nerwy. Wymuszanie pierwszeństwa, jazda na czerwonym świetle albo też pod prąd to naprawdę nic specjalnego. Do tego po prostu trzeba się przyzwyczaić.
Dalsza droga była już nam znana, także podobnie jak w roku ubiegłym, w Shkodrze, skierowaliśmy się w stronę przejścia z Czarnogórą we wsi Muriqan (pamiętajmy, aby nie przeoczyć skrętu w lewo do mostu - nie informują o tym żadne znaki). Po kilkunastu kilometrach docieramy do kilku budek celników. Tam pobierane są stosowne opłaty (wspomniane wyżej) i droga do Czarnogóry wolna.
Tym sposobem, Albania została zaliczona po raz trzeci. W każdym roku zwiedzaliśmy inny region kraju potomków starożytnych Ilirów. Nie ukrywam, że moim marzeniem jest dotarcie do najmniej odkrytych, dziewiczych terenów północnej Albanii (tzw. Alpy Albańskie - Prokletije), w tym wioska Vermosh, która zimą jest odcięta od świata. Ale taka wyprawa jest możliwa tylko samochodem terenowym. Może kiedyś…
Czarnogóra - tutaj w zasadzie nic się nie zmieniło, co wymagałoby opisu. Ciekawostką natomiast był fakt, iż kilka kilometrów przed Tivatem zatrzymał nas policja. Tym razem jednak przyczyną nie była prędkość, lecz…maglenki. Oczywiście w pierwszej chwili nie mieliśmy zielonego pojęcia, co też gość ma na myśli. Po 5 minutach okazało się jednak, że mowa o…światłach przeciwmgielnych, których rzekomo w Czarnogórze używać nie wolno. Była to ewidentna próba wyłudzenia łapówki. Na hasło "50 euro mandatu" bardzo się zdenerwowaliśmy, przytaczając na swoją obronę argument, iż przed chwilą jechał tędy zupełnie nieoświetlony samochód (co było prawdą). W tym momencie policjant totalnie zgłupiał i natychmiast oddał wszystkie dokumenty. Jest to kolejny przykład, iż do policjantów na Bałkanach trzeba mieć odpowiednie podejście oraz odpowiednie argumenty na własną obronę, no i przede wszystkim rozmawiać po polsku (w krajach słowiańskich rzecz jasna!). Gdyby jednak tego było mało, na granicy czekały nas 2 godziny stania w długiej kolejce! I co ciekawe, wszystko z winy Chorwatów, którym odprawa szła niezwykle ślamazarnie. Z innej beczki, polecam zatankować paliwo przed wjazdem Chorwacji. Chociaż różnice nie są aż tak wielkie, zawsze kilkanaście złotych zostanie w portfelu.
Przed północą udaliśmy się na nocleg do naszych przyjaciół pod Dubrownikiem, gdzie spędziliśmy noc oraz najbliższy dzień. Jak się okazało - to już dziesięć lat, odkąd pierwszy raz zawitaliśmy do Dubrownika. Ile od tego czasu się zmieniło… Co dobre, szybko się kończy - równo o 20 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Po mniej więcej godzinie wjeżdżamy do Neum, które leży na terytorium Bośni i Hercegowiny. Tam też można zatankować nieco tańsze niż w Chorwacji paliwo. Ok. 35 km od Splitu w miejscowości Šestanovac wjeżdżamy na autostradę A1, którą już bez przerwy jedziemy do Rijeki. Całkowity koszt tego 450 kilometrowego odcinka wynosi niecałe 100 zł. Uważam, iż biorąc pod uwagę perfekcyjną jakość wykonania chorwackich autostrad, to nie aż tak dużo (tyle samo przecież kosztuje przejazd przez Serbię, gdzie drogi są nieporównywalnie gorsze). Po krótkim, bo 3 godzinnym odpoczynku ruszamy przez fragment Słowenii w kierunku włoskiego Triestu. Z niego przez Portoguaro, Vittorio Véneto oraz Belluno wjeżdżamy do Parku Narodowego Dolomitów. W miejscowości Agordo warto na chwilę zatrzymać się, aby pokontemplować przepiękne widoki postrzępionych szczytów Dolomitów.. Można też skusić się na małą przekąskę w licznych pasticceriach. Dalej kierujemy się do Arabby, skąd już tylko kilka chwil dzieli nas od najwyższej góry Dolomitów - Marmolady, która wznosi się na wysokość 3342 m. n.p.m. Istnieje oczywiście możliwość wjazdu na Błyszczącą (takie jest polskie tłumaczenie słowa marmolada). Koszt od osoby 20 euro.
Dalej nasza trasa prowadzi przez Bolzano (niem. Bozen - w końcu to Südtirol) oraz Meran / Merano. Tam też skręcamy w lewo. Po 50 km niezliczonych ilości sadów wypełniających całą dolinę skręcamy w lewo na przełęcz Stilfserjoch / Passo di Stelvio. Pamiętajmy, iż droga jest tutaj utrzymywana wyłącznie od maja do listopada (czasem z uwagi na obfite opady śniegu jest zamykana wcześniej). Po przejechaniu ok. 10 km w miejscowości Trafoi naszym oczom powoli ukazuje się jęzor lodowca. Jednak aby tam dotrzeć musimy pokonać, uwaga, ponad 48 180 stopniowych zakrętów. Bez sprawnych hamulców i sprzęgła nawet nie próbujmy się tutaj zapuszczać. Pokonanie tego odcinka zajmuje ok. 40 minut. Warto tutaj poświęcić trochę miejsca na karcie lub filmie w aparacie, bo widoki zapierają dech w piersiach. Podobne mieliśmy okazję zobaczyć np. na Grossglocknerze w Austrii lub w rumuńskich Górach Transfogaraskich.
Już na przełęczy, dla chętnych do 16.30 kursuje kolejka na lodowiec, gdzie można pojeździć na nartach. Funkcjonuje tutaj również schronisko, hotel i kilkanaście sklepów z pamiątkami. Co ciekawe, wjazd na przełęcz od drugiej strony (z Bórmio) nie jest już tak stromy, o czym świadczy mniejsza liczba zakrętów (ok. 15-20). Jednak widoki są równie interesujące, także nie żałujmy miejsca na zdjęcia.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż