Pociągiem z Polski do Chin przez Rosję i Mongolię
artykuł czytany
10057
razy
Minął niemal rok od naszego ostatniego urlopu, od wyjazdu na Ukrainę. To po tamtej przygodzie przyszła pierwsza myśl na coś jeszcze większego, na wyjazd jeszcze dalszy, na postawienie wszystkiego na jedną kartę. Na zagranie va banque. Przyszedł czas na Mongolię i Chiny. I chociaż do samego końca nie byliśmy pewni, czy wszystko wypali, wszystko wyjdzie, to jednak przez cały ten czas uparcie dążyliśmy do wytyczonego celu. Jedni koledzy pukali się w czoło, inni nie wierzyli w te nasze ambitne plany, inni myśleli, że nie starczy nam zapału, to jednak większość była z nami, pomagała nam, wspierała nas chociaż dobrym słowem, trzymała za nas kciuki. Bo cel, jaki sobie postawiliśmy był nie tylko ambitny, był pionierski na nasze warunki. Pomimo poszukiwań w kręgu naszych bliższych i dalszych znajomych, nie udało nam się znaleźć nikogo, kto byłby już po wyprawie w tamte strony. Udało nam się wprawdzie spotkać z pewnym gdyńskim kolejarzem, ale był on w Chinach jeszcze 10 lat temu i jego informacje były dosyć mocno przestarzałe. Ale to okazało się dopiero po naszym pobycie w Pekinie. Tak więc, jadąc w tak egzotyczną podróż byliśmy zdani wyłącznie na siebie. Muszę w tym miejscu dodać, że bardzo pomogły nam informacje, jakie uzyskał Andrzej od pewnego Chińczyka prowadzącego w Gdyni chińską restaurację. To on dał Andrzejowi m.in. adres w miarę taniego hotelu w centrum Pekinu, w którym to zatrzymaliśmy się. Bez tego nasza eskapada na pewno okazałaby się o wiele droższa. Ale szczęście sprzyjało nam od początku do samego końca. Zapłaciliśmy wprawdzie w niejednym przypadku "frycowe" za to, że byliśmy pierwsi, ale uważam, że było to konieczne. Teraz jesteśmy mądrzejsi o te nasze doświadczenia, następnym razem, jeśli jeszcze do niego dojdzie, w wielu przypadkach nie damy się już oszukać. Bo i do takich sytuacji dochodziło.
A więc do rzeczy, opowiem jak to było po kolei.
22 maja 2006 roku. Poniedziałek.
Godzina 4.50, Gdańsk. Wsiadam z Iloną do warszawskiego ekspresu, który zawiezie nas na przesiadkę do Warszawy. Wyruszamy w podróż naszego życia. W kieszeni mamy trochę dolarów i euro, karty VISA, paszporty i wizy oraz kolejowy bilet na podróż do Mongolii i Chin, do Ułan Bator, Pekinu, Xian i Chengdu. Taki mamy plan podróży, taką mamy marszrutę. Ciągle jeszcze nie wiemy czy jechać bezpośrednio do Pekinu czy wysiąść w stolicy Mongolii. Jadąc taki kawał drogi, tyle tysięcy kilometrów, dobrze byłoby poznać stolicę tego egzotycznego dla nas kraju. Jest jeszcze jeden tego powód. Tabakierka do tabaki dla Andrzeja, zatwardziałego "zażywacza" tej używki. Podobno można tam bez trudu dostać tego typu gadżety. Co wyjdzie z naszych planów? - Zobaczymy.
W naszym pociągu od Gdyni jedzie już Andrzej z żoną, dosiadamy się do nich. Andrzeja znam od wielu lat, pracujemy przecież razem. Ale nie znamy jego żony, towarzyszki naszej podróży. Jaką kobietą się okaże? Wcześniej nie było okazji się poznać. Musimy wierzyć, że wszystko ułoży się dobrze, że nie będzie dochodziło do scysji czy nieporozumień. A pierwszym, miłym objawem tego, że wszystko będzie dobrze jest to, że zanim zauważyłem Andrzeja widzę, że ktoś do nas macha z okna, uśmiecha się. To musi być Ela. Odpowiadamy tym samym, wsiadamy do przedziału, poznajemy się formalnie i jedziemy. Andrzej i Ela są zdziwieni ilością naszych bagaży. Oni mają tylko po plecaku, my oprócz nich mamy jeszcze dwie naładowane torby. Co wy ze sobą wieziecie? I po co? Prowiant na drogę na najbliższe dni. Wyczytaliśmy wprawdzie, że wszystko można kupić podczas tej podróży na peronach, ale jednak coś tam ze sobą wziąć trzeba było. Nasi współtowarzysze inaczej podeszli do tej kwestii niż my. Każdy ma swoją filozofię podróżowania. Ale to, co mamy w torbach na pewno się nie zmarnuje. Damy temu radę.
W przedziale jest dosyć ludzi, wszystkie miejsca zajęte. Dziewczyny zajmują się rozmową z sobą, poznawaniem siebie, paleniem. Ja z Andrzejem nie palimy, znajdujemy wolny przedział, możemy tu w spokoju, przy pierwszym dzisiaj piwku snuć plany na najbliższe godziny i dni. Bo Andrzej to zatwardziały piwosz, gdziekolwiek bywa, a podróżuje dużo, wszędzie musi spróbować miejscowego piwa. Zresztą, nie tylko piwa, również pożywienia czy napojów. Dobra, zdrowa zasada. Tej zasadzie podobno jeszcze nigdy się nie sprzeniewierzył. I tak będzie podczas tej wyprawy. A mi pozostaje dotrzymywać mu towarzystwa. Dobrze, że lubię piwo, dobrze, ze tez mam zamiar żywic się tylko miejscowymi specjałami. Najważniejszy dla nas problem na najbliższy czas, to dostać w Moskwie miejscówki na jutrzejszego transsybira. Nie udało nam się ich kupić w Kaliningradzie, wyjazd tam okazał się całkiem niepotrzebny a koszty zbędne, nie było to jednak jedyne "frycowe", jakie zapłaciliśmy za naszą niewiedzę. Ale cóż, nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli. My w sprawie miejscówek już nic nie możemy zrobić, możemy tylko czekać i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. I tę nadzieję mamy. Bez niej zresztą trudno byłoby zrealizować naszą podróż. Nadzieja nieraz nam pomagała, podtrzymywała nas na duchu, dodawała otuchy. Bo jeśli zabraknie w Moskwie dla nas miejscówek, co wówczas? Czekać tydzień na następny pociąg? Wracać do domu jeszcze przed dobrym początkiem wyprawy? To byłby dopiero wstyd i powód do drwin. Mamy plan awaryjny. W takim przypadku kupujemy miejscówki na najbliższy pociąg jadący w stronę granicy rosyjsko - mongolskiej, do Irkucka nad Bajkałem. Tam pociągi jeżdżą codziennie. Tam będziemy myśleć, co dalej. Mamy 10 dni na opuszczenie terytorium Rosji (takie są przepisy wizowe, powrót to również 10 dni czasu na przejazd przez ten kraj).
Podróż do Warszawy minęła bez szczególnych wydarzeń, poznaliśmy się z Elą. Okazała się bardzo miłą i fajną dziewczyną. Chyba się kobiety nie pokłócą, bo i o to baliśmy się. Różnie to w życiu bywa. Ale gdy obie strony nie szukają zwady, wówczas jest dobrze. W naszym przypadku było dobrze od samego początku.
W Warszawie na dworcu wschodnim mamy ponad godzinę czasu do odjazdu pociągu moskiewskiego. Miejscówki na niego kupiliśmy parę dni wcześniej jeszcze w Gdańsku, nie musimy więc teraz zaprzątać sobie tym głowy. Dziewczyny siedzą przy kawie pilnując bagaży, a ja z Andrzejem podjeżdżamy jeszcze na stadion po ostatnie zakupy przed podróżą i na pierwszą "chińszczyznę" podczas tej wyprawy. Andrzej nieraz tu tym się żywił, dla mnie był to pierwszy raz. Ale i Andrzej, pomimo doświadczenia, nie je jeszcze pałeczkami. Za trudne. Czy po powrocie to się zmieni? Zobaczymy. Jest tego mięsa i bardzo ostrego sosu (tak jak lubię) tak dużo, że z ledwością daję radę to zjeść. Przez najbliższe godziny nie muszę się dożywiać. Kolejne piwo pozwala na spokojne ułożenie tej chińszczyzny w brzuchu. Jeszcze tylko wymiana paru złotych na ruble i szybki powrót na dworzec. Wchodząc na peron pociąg nasz jest już podstawiony. Zajmujemy miejsca w dwóch trzyosobowych przedziałach i jedziemy dalej. Ja z Andrzejem jedziemy sami, dziewczyny maja współtowarzyszkę podróży. Większość czasu spędzamy w naszym, samodzielnym przedziale snując plany i układając plan działania. Jeszcze przed granicą okazuje się, że nasze ciężkie torby są bardzo przydatne. Zawsze znajdzie się w nich coś na zaspokojenie i głodu i pragnienia. Od początku do końca torby robią się coraz lżejsze, ciągle z nich coś ubywa. Taka właśnie miała być ich rola.
Kontrola graniczna na pierwszej naszej granicy (podobnie będzie do końca podróży) minęła bez szczególnych emocji. Nic wszak zabronionego nie wywozimy, nie mamy się czego bać, jesteśmy 100 procentowymi turystami.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Tybet
- Tomasz Chojnacki